Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Jeśli nie rozumie, należą mu się wyjaśnienia - znowu przerwał, coraz bardziej zirytowany. - O Boże, co można powiedzieć człowiekowi, któremu się mówi, że jego przypadek jest beznadziejny? Przeczytać kilka paragrafów prawa, wskazać drzwi i zawołać: “Następny proszę?" “Masz umrzeć, więc wszystkiego najlepszego?" Oczywiście nie czyta mu się ani tego, ani niczego innego, jeśli ma się w sobie odrobinę ludzkich uczuć!
- Rozumiem. Ale chciałbym dowiedzieć się czegoś jeszcze. Czy pan jako lekarz doradza w beznadziejnych przypadkach, żeby udać się do obozu miłosierdzia?
- Ja... - Lekarz przerwał i przymknął oczy. Oparł czoło na dłoni. Jego ciało przebiegł lekki dreszcz. - Oczywiście tak - oznajmił w końcu. - Gdyby ojciec widział to, co ja widziałem, postępowałby tak samo. Oczywiście tak.
- Nie będzie pan tego robił tutaj.
- W takim razie... - Lekarz stłumił wybuch gniewu. Wstał i już miał założyć czapkę, ale zastygł w bezruchu. Rzucił czapkę na krzesło i podszedł do okna. Popatrzył posępnie w dół na dziedziniec, a następnie dalej, na autostradę. Wskazał coś palcem. - Przy szosie jest park. Możemy się tam rozbić. Ale to trzy kilometry. Większość z nich będzie musiała przyjść o własnych siłach. - Spojrzał na opata Zerchiego, a potem z roztargnieniem znowu skierował spojrzenie na dziedziniec. - Proszę spojrzeć na nich. Są chorzy, poranieni, połamani, przerażeni. Także dzieci. Zmęczone, okulawione i wynędzniałe. Czy pozwoli im ojciec, by pędzono ich stadem po autostradzie, a potem by siedziały w kurzu, słońcu i...
- Nie chcę, żeby odbywano się to w ten sposób - odparł opat. - Proszę tylko pomyśleć, przed chwilą powiedział mi pan, w jaki sposób wydane przez człowieka prawo dało panu upoważnienie do czytania i wyjaśniania wszystkiego w przypadkach krytycznych dawek napromieniowania. Nie sprzeciwiłem się temu. Oddać cesarzowi dokładnie tyle, ponieważ tego wymaga od pana prawo. Czyż nie jest pan w stanie pojąć, że ja podlegam innemu prawu i że to inne prawo nie pozwala mi umożliwiać panu ani komukolwiek innemu doradzania na terenie posiadłości, którą zarządzam, czegoś, co Kościół nazywa złem.
- Och, doskonale rozumiem, w czym rzecz.
- Świetnie. Wystarczy jedna pańska obietnica i będzie pan mógł korzystać z dziedzińca.
- Jaka obietnica?
- Po prostu, że nikomu nie doradzi pan, by poszedł do obozu miłosierdzia. Proszę ograniczyć się do postawienia diagnozy. Jeśli natrafi pan na beznadziejny przypadek napromieniowania, proszę powiedzieć to, do czego zmusza pana prawo. Niech pan pociesza jak umie, ale niech nie mówi człowiekowi, żeby odebrał sobie życie.
Lekarz zawahał się.
- Myślę, że byłoby rzeczą właściwą, gdybym złożył taką obietnicę co do pacjentów tego samego co ojciec wyznania. Opat Zerchi spuścił wzrok.
- Przykro mi - powiedział w końcu - ale to za mało.
- Dlaczego? Inni nie są związani z zasadami wyznawanymi przez ojca. Jeśli ktoś jest innego wyznania, dlaczego nie pozwala mu ojciec... - Zachłysnął się gniewem.
- Czy chce pan wyjaśnienia?
- Tak.
- Kiedy człowiek nie wie o tym, że coś jest złe, i działa w niewiedzy, nie popełnia grzechu, jeśli tylko przyrodzony rozum nie może mu podpowiedzieć, że nie postępuje właściwie. Ale chociaż ignorancja może człowieka usprawiedliwić, nie usprawiedliwia samego czynu, który jest zły w sobie. Gdybym pozwolił na czyn po prostu dlatego, że człowiek jest nieświadomy jego zła, popełniłbym grzech, gdyż ja przecież wiem, że jest to złe. To naprawdę jest aż boleśnie proste.
- Proszę posłuchać. Siedzę tutaj i patrzę na ojca. Niektórzy krzyczą przeraźliwie. Inni płaczą. Jeszcze inni po prostu siedzą. Wszyscy mówią: “Doktorze, co mam zrobić?" Jak mam im odpowiadać? Nie mówić nic? Mówić: “Możesz umrzeć i to wszystko?" Co by powiedział ojciec?
- Modliłbym się.
- Tak, istotnie, ojciec by się modlił. Ale ból to jedyne zło, jakie znam. I jedyne, z którym mogę walczyć.
- Niech więc Bóg panu pomoże.
- Bardziej pomagają mi antybiotyki.
Opat Zerchi szukał w myślach jakiejś uszczypliwej odpowiedzi i znalazł ją, ale szybko przełknął. Sięgnął po czysty arkusz papieru i pióro i pchnął oba przedmioty na drugą stronę biurka.
- Proszę po prostu napisać: “Na terenie tego opactwa nie będę doradzał eutanazji żadnemu pacjentowi". I podpis. Potem może pan korzystać z dziedzińca.
- A jeśli nie podpiszę?
- Przypuszczam, że wtedy będą musieli wlec się trzy kilometry wzdłuż szosy.
- Ze wszystkich wyzbytych litości...
- Przeciwnie. Zaproponowałem panu sposobność wykonywania swojej pracy zgodnie z prawem, które pan uznaje, i nie wykraczając poza prawo, które ja uznaję. To, czy będą musieli iść szosą czy nie, jest w pańskich rękach.
Lekarz patrzył na czystą kartkę.
- Czy w zapisaniu tego kryje się jakaś magia?
- Tak wolę.
Pochylił się w milczeniu nad biurkiem i zaczął pisać. Spojrzał na to, co napisał, potem podpisał się zamaszyście i wyprostował plecy.
- W porządku. Oto obietnica. Czy myśli ojciec, że jest warta choć trochę więcej niż moje słowo?
- Nie. W gruncie rzeczy nie. - Opat złożył kartkę i schował ją w habicie. - Ale jest tu, u mnie w kieszeni, a pan wie, że jest u mnie w kieszeni i mogę na nią od czasu do czasu zerknąć. To wszystko. Proszę mi powiedzieć przy okazji, doktorze Cors, czy dotrzymuje pan obietnic?
Lekarz przyglądał mu się przez chwilę.
- Tej dotrzymam - mruknął, odwrócił się na pięcie i wyszedł.
- Bracie Pat! - zawołał słabym głosem opat Zerchi. - Bracie Pat, jesteś tam?