– Mówiła: „Synku – tak mówiła – kiedy Duke – Wayne miał taki przydomek – się odzywał, to każdy jeden nastawiał uszu, chyba że wsiadał na któregoś ze swoich wielu politycznych koników”, tak mówiła, dokładnie jej słowa, tak jak przy mnie stała. – Pół sekundy później Jack dodaje: – Tamtego pięknego ranka w Beverly Hills – i wreszcie dociera do niego, co robi.
Mamy przed sobą wyjątkowo samotnego człowieka. Samotność od tak dawna była znajomą Jacka Sawyera, że traktuje ją jak coś naturalnego; to, czego nie potrafisz zmienić, staje się wreszcie tłem, prawda? Mnóstwo rzeczy – porażenie mózgowe czy choroba Lou Gehriga, by wymienić tylko dwie – jest gorszych niż samotność. Samotność to część programu, to wszystko. Nawet Dale zauważa ten składnik charakteru przyjaciela, a mimo licznych zalet naszego komendanta policji nie można go scharakteryzować jako szczególnie psychologicznie skomplikowanej osoby.
Jack spogląda na zegar nad piecem i stwierdza, że zostały mu trzy kwadranse, zanim będzie musiał pojechać do French Landing, by odebrać Henry’ego Leydena, gdy skończy się jego zmiana. Świetnie; Jack ma dużo czasu, trzyma się w garści – z podtekstem: Wszystko w porządku i nic mi nie jest, bardzo dziękuję za zainteresowanie.
Gdy Jack obudził się tego ranka, cichy głos w jego umyśle oświadczył: Jestem glinicjantem. Jak cholera, pomyślał i powiedział głosowi, żeby zostawił go w spokoju. Cichy głos może sobie iść do diabła. Jack zrezygnował z bawienia się w glinicjanta, rzucił śledztwa w sprawie zabójstw...
...światła karuzeli, odbite od łysej głowy martwego Murzyna na molo w Santa Monica...
Nie. Nie wchodź tam. Nie... po prostu nie, i tyle.
Jack nie powinien zresztą być wtedy w Santa Monica. Santa Monica miało własnych glinicjantów. O ile wiedział, była to paczka fantastycznych gości, chociaż zapewne nie dorównujących standardowi, narzuconemu przez cudowne dziecko, asa, najmłodszego porucznika w wydziale zabójstw policji Los Angeles, czyli jego samego. Jedynym powodem, dla którego as i cudowne dziecko zarazem znalazł się na ich terytorium, było to, że Jack właśnie zerwał z wyjątkowo – a przynajmniej umiarkowanie – miłą mieszkanką Malibu, panną Brooke Greer, scenarzystką bardzo szanowaną w swojej specjalności, czyli mieszankach filmu przygodowego i romantycznej komedii, również osobą obdarzoną nieprzeciętnym dowcipem, przenikliwością i urokiem. Gdy gnał do domu pięknym odcinkiem Pacific Coast Highway, przed zjazdem do kanionu Malibu popadł w pełne nietypowego dla niego niepokoju przygnębienie.
Kilka sekund po skręcie z California Incline do Santa Monica zobaczył jaskrawy pierścień pionowej karuzeli, która kręciła się nad sznurami żarówek i ożywionym tłumem na molu. Scena ta przemówiła doń ze swej głębi pospolitym czarem czy też czarującą pospolitością. Wiedziony impulsem Jack zaparkował samochód i ruszył w stronę promieniejących wśród ciemności konstelacji jaskrawych lamp. Ostatni raz był na molu w Santa Monica jako podekscytowany sześciolatek, ciągnął Lily Cavanaugh Sawyer za rękę jak pies na smyczy.
To, co się później wydarzyło, było dziełem przypadku. Było zbyt pozbawione znaczenia, by określić to zbiegiem okoliczności. Zbieg okoliczności łączy dwa dotychczas niepowiązane elementy większej historii. Tu nic się nie łączyło; zabrakło większej historii.