X


Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Mardukanin był najwyraźniej wodzem lub szamanem plemienia, na którego terytorium mieli właśnie wejść, a to oznaczało, że Roger zapewnił im najlepsze powitanie, na jakie mogli liczyć.
Mniej jasne było, dlaczego Cord podróżował w stronę wyschniętego jeziora. Twierdził, że poszukuje jakiejś wizji. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w tak nieprzyjazne okolice zagnał go jakiś problem, ale jaki to był problem, nie udało się dociec mimo cierpliwych tłumaczeń Mardukanina. Rozmowy, jakie prowadził z Rogerem i Eleanorą w drodze do pierwszego obozu, pozwoliły niemal całkowicie uzupełnić pigułkę językową programu tłumaczącego. Do jutra przekład powinien być już tak dokładny, jak tylko pozwalało oprogramowanie.
Pahner marzył jeszcze przez kilka sekund, że tak właśnie będzie – byłoby miło, gdyby cokolwiek poszło im gładko – po czym odsunął ten problem na bok, by zająć się bardziej palącymi sprawami. Odwrócił się i przeszedł przez skraj obozu, jeszcze raz sprawdzając stan zabezpieczeń. Wszystko było na miejscu – miny kierunkowe rozstawione, detektory laserowe działają, wykrywacze ciepła włączone. Jeśli cokolwiek spróbuje przedostać się przez linię zabezpieczeń, lepiej, żeby było niewidzialne albo mniejsze niż koza. Kapitan skończył inspekcję i podszedł do sierżant Kosutic, czekającej na niego z zarzuconym na ramię przenośnym głównym panelem kontrolnym.
– Włącz go – powiedział. Kosutic kiwnęła głową i pstryknęła przełącznik. Na panelu rozbłysły ikony aktywowanych czujników i broni. Pahner przyglądał się, jak sierżant wodzi wzrokiem po ekranie, sprawdzając, czy wszystko działa jak należy. Po chwili spojrzała na niego i kiwnęła głową jeszcze raz.
– W porządku, słuchajcie wszyscy – oznajmił kapitan, używając zarówno zewnętrznych głośników pancerza, jak i ogólnej częstotliwości komlinku. – Wszystko włączone. Jeśli musicie się wysikać albo postawić klocka, róbcie to w latrynie.
Latryny, tak jak wszystko inne w obozie, spełniały wymogi tymczasowego obozowiska na wrogim terytorium. Zostały wykopane na skraju dżungli i miały przepisową szerokość i głębokość. Wewnątrz sieci czujników okopały się dwuosobowe zespoły. Większość żołnierzy miała spać w okopach. Dwumetrowe dziury w ziemi były niewygodne, ale bezpieczne. Ci, których nie przydzielono do sekcji ogniowych, jak personel Marynarki (albo Roger), rozstawili swoje jednoosobowe namioty. Kompania miała zachowywać pięćdziesięcioprocentową straż przez całą noc – jeden żołnierz pilnował drugiego, kiedy ten spał. Ta technika pozwalała armiom stosunkowo bezpiecznie spędzać noce na wielu planetach i podczas tysięcy różnych wojen.
Stosunkowo bezpiecznie.
– Jak żołnierze, pani sierżant? – spytał cicho Pahner.
Nie lubił o to pytać, ale nieustanne przepychanki z Rogerem odciągały go od jego ludzi.
– Martwią się – przyznała Kosutic. – Zwłaszcza żonaci i mężatki. Ich rodziny prawdopodobnie dostały już wiadomość, że nie żyją. Nawet jeśli i tak uda im się wrócić, nie będzie łatwo. Kto zajmie się w tym czasie ich rodzinami? Renta pośmiertna to niewiele.
Pahner zastanowił się nad tym.
– Powiedzcie im, że kiedy wrócą, dostaną spore zaległe pobory. A skoro już o tym mowa, będziemy musieli ustalić cykl płac, kiedy dotrzemy do jakiejś cywilizacji.
– Jeszcze sporo czasu minie, zanim będziemy się musieli o to martwić – zauważyła Kosutic. – Przeżyjmy noc, to już będę szczęśliwa. Nie podoba mi się to całe yaden. Ten wielki szumowiniasty drań nie wygląda na kogoś, kto boi się byle czego.
Pahner pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Musiał przyznać, że Mardukański szaman jego też wystraszył.
 
* * *
– Obudź się, Wilbur. – Kapral D’Estrees szturchnęła grenadiera lufą karabinu plazmowego w but. – Wyłaź, głupia pierdoło. Twoja kolej.
Właśnie minęła północ, a marine była bardziej niż chętna, żeby uderzyć w kimono na kilka godzin. Zmieniali się od zachodu słońca, a w międzyczasie robiło się coraz zimniej. Pod nimi, w dżungli, coś się poruszało i wydawało dziwne odgłosy, jak na każdym nieznanym świecie. Nie działo się jednak nic niebezpiecznego, nic, o czym warto by pisać do domu. Na niebie nie było żadnego z dwóch księżyców planety, ale światła i tak wystarczyło, by hełmy marines zamieniły środek nocy w szarość zmierzchu. Nic się nie działo. Żołnierze mieli przed sobą godziny siedzenia bez ruchu, obserwowania lasu i rozmyślania o opałach, w jakich się znaleźli. Teraz przyszła kolej na Wilbura. D’Estress musiała tylko obudzić tego głupiego drania.
Grenadier spał w swojej norce, kombinacji jednoosobowego namiotu i śpiwora, niecały metr za okopem. Gdyby nagle zrobiło się gorąco, mógł się w nim znaleźć w ciągu sekundy. Poza tym cały czas był w zasięgu wartownika, który mógł go w każdej chwili zbudzić, mieli jednak za sobą ciężki dzień i wyglądało na to, że Wilbur śpi raczej mocno.
D’Estrees zniecierpliwiła się w końcu i włączyła czerwoną latarkę. Miała ona opcję podczerwieni, a błyśniecie komuś w oko podczerwienią było dość nieprzyjemne.
Kapral odciągnęła wierzch norki, żeby zaświecić w oczy śpiącemu grenadierowi.
 
* * *
Po pierwszym wrzasku Roger zerwał się na równe nogi, ale oszczędziłby sobie siniaków, gdyby został w śpiworze. W tej samej sekundzie kiedy stanął prosto, dwóch marines rzuciło się na niego i pchnęło go z powrotem na ziemię. Zanim zorientował się, co się dzieje, na jego piersi leżało kolejnych trzech żołnierzy, a następni otaczali go z wycelowanymi w ciemność karabinami.
– Złazić ze mnie, do cholery! – wrzasnął, ale bez skutku.

Podstrony