Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Co gorsza, w dążeniu do uniknięcia zbyt subiektywnego punktu widze­nia nieustannie ważył, a nawet zbyt pochopnie akceptował „tak” i „nie” każdej sprawy, stając się w końcu czymś w rodzaju kontrolera wag i miar.
W Paryżu - wszystko było dla niego Buenos Aires i odwrotnie. W chwilach najgwałtowniejszej miłości byłby chciał cierpieć z powodu strat i osamotnienia, równocześnie się tym delektując. Postawa niebezpiecznie wygodna, niemal łatwa, jeśli uda się posiąść refleks i technikę; jasność widzenia paralityka, ślepotę głupiego atlety. Idzie się przez życie powolnym krokiem ni to filozofa, ni to kloszarda, stale redukując objawy żywotności na rzecz instynktu samoza­chowawczego, na rzecz ćwiczenia świadomości bardziej wy­czulonej na to, aby nie dać się nabrać, niż na poznanie prawdy. Laicki kwietyzm, umiarkowane odwrażliwienie, uważna nieuwaga. Dla Oliveiry było ważne móc asystować bez omdlenia przy spektaklu ćwiartowania Tupac-Amaru, nie uciekając się do nędznego egocentryzmu (kreolocentryz­mu, przedmieściocentryzmu, kulturocentryzmu, folklorocen­tryzmu), który pod wszelkimi możliwymi postaciami co­dziennie go otaczał.
Kiedy miał dziesięć lat, któregoś popołudnia wypełnio­nego pontyfikalnymi kazaniami stryjowskimi na tematy his­toryczno-polityczne w cieniu drzew paraiso, nieśmiało zama­nifestował swój pierwszy protest przeciw tak bardzo hiszpańsko-włosko-argentyńskiemu „Ja ci to mówię!”, podkreślone­mu uderzeniem pięścią w stół, w charakterze gniewnego argumentu. Glielo dico io! Ja ci to mówię, do diaska! Jakąż wartość dowodową posiadało to „ja” - myślał Oliveira. To „ja” dorosłych, jakąż wszechwiedzę gwarantowało?
Mając piętnaście lat usłyszał o „wiem, że nic nie wiem” - towarzysząca sprawie cykuta wydała mu się nieunikniona: nie wyzywa się ludzi w ten sposób, ja ci to mówię! W póź­niejszych latach ubawiło go stwierdzenie, że przy wyższych formach kultury ciężar autorytetów i wpływów literackich fabrykował swoje własne „ja ci to mówię”, zręcznie ukryte nawet przed mówiącym; po czym następowały: „zawsze wiedziałem, że”, „jeżeli czegoś jestem pewien, to”, „nie ulega kwestii, iż”, prawie nigdy nierównoważone obiektyw­nym spojrzeniem na racje przeciwnika. Jak gdyby sam gatunek pilnował, ażeby nie zapędzać się zbytnio na drogę tolerancji, pełnych mądrości zwątpień, sentymentalnych wa­hań. W jakimś momencie narastał odcisk, pojawiała się skleroza, definicja: czarne albo białe, radykalne albo konserwatywne, homoseksualne-heteroseksualne, figuratyw­ne-abstrakcyjne, San Lorenzo-Boca Juniors, mięso-jarzyny, interesy-poezja. I dobrze, bo gatunek nie mógł polegać na ludziach typu Oliveiry. List jego brata był dokładnym wyra­zem tego odepchnięcia.
„Niestety - pomyślał - to wszystko nieuchronnie pro­wadzi ku animula vagula blandula[2]. Cóż robić? Od tego pytania przestałem sypiać. Obłomow, cosa facciamo? Głosy Wielkiej Historii zagrzewają do działania: Hamlet, revenge! Mścimy się, Hamlecie, czy też spokojnie: chippendale, nocne pantofle i ogień w kominku? Nawet i Syryjczyk, rzecz skandaliczna, w końcu wybrał Martę. To wiadomo. Wy­powiadasz bitwę, Ardżuna? Nie możesz zaprzeczyć męstwa, niezdecydowany królu. Walka dla walki, żyć niebezpiecznie, pomyśl o Mariu-epikurejczyku, o Richardzie Hillarym, o Kyo, o T.E. Lawrensie... Szczęśliwi, którzy wybierają, którzy zgadzają się być wybranymi, piękni bohaterowie, piękni święci, wspaniali eskapiści.”

Podstrony