— Bo jak na krucyfiks, to musi być naprawdę ważna sprawa.
— Sądzisz, że nie jest ważna? — zapytał Weiser, i po jego pytaniu zapanowało, nieznośne milczenie, bo przecież skoro nie wiedzieliśmy, co trzyma w zanadrzu, byliśmy zaszachowani.
— Więc na co będziemy przysięgać?— zapytał Szymek.
— Dlaczego pytać na co, nie lepiej spytać po co? — zagadnął Weiser.
— No, wiadomo — przerwał Piotr — żeby nie zdradzić tajemnicy. Przysięga się zawsze po to.
— Dobrze — odpowiedział Weiser — żeby nie zdradzić tajemnicy. No to powiedzcie, czy wierzycie w życie pozagrobowe?
Staliśmy stropieni, bo nie zapytał nas nikt o coś takiego wprost. Oczywistość, kiedy przygwoździ się ją takim pytaniem, stać się może wątpliwa nawet dla doświadczonego człowieka, a cóż dopiero dla nas, wtedy, w piwnicy nieczynnej cegielni, gdy nasze oczekiwanie było niczym gorączka paląca serce i wyobraźnię.
— Właściwie to tak — odpowiedziałem za wszystkich —dlaczego mielibyśmy nie wierzyć?
— No dobrze — wyjaśnił Weiser — to przysięgnijcie na życie pozagrobowe, że niczego, co wam pokażę tu albo gdzie indziej, nie wyjawicie nikomu i tylko to, o czym powiem, będziecie mogli opowiedzieć, gdyby was pytano! A gdybyście wyjawili, umrzecie bez przyszłego życia, to będzie kara za zdradzenie tajemnicy. Zrozumieliście?
Pokiwaliśmy głowami w skupieniu. Weiser kazał nam położyć prawe dłonie na swojej lewej ręce i gdyśmy to uczynili, każdemu z osobna polecił powiedzieć: — Przysięgam!
Wtedy podszedł do jednej ze ścian i pchnął ją lekko, a naszym oczom ukazało się wąskie przejście wiodące do obszernego pomieszczenia. Była to długa sala powstała z połączenia trzech albo czterech komór piwnicznych, w których usunięto ściany działowe. Ich resztki zaznaczały się wystającymi ułamkami cegieł i kamieni. Zaraz obok wejścia, po lewej stronie stały dwie skrzynie, obok których zobaczyliśmy. Elkę. Pomieszczenie oświetlały dwie mocne żarówki zwisające z sufitu wprost na izolowanych kablach. Wtedy nie zwróciłem na to najmniejszej uwagi, ale dziś przekonany jestem, że Weiser musiał podłączyć całą instalację sam, ciągnąc przewód od drogi do Matemblewa, co wymagało nie lada sprytu i umiejętności. Któż jednak zwracałby uwagę na takie błahostki, kiedy Elka otworzyła pierwszą skrzynię i zobaczyliśmy w jej wnętrzu prawdziwą broń? Tak, to była najprawdziwsza w świecie broń — trzy niemieckie schmeisery, rosyjska pepesza, dwa pistolety parabellum i dwa nagany, jakich używali radzieccy oficerowie obok częściej spotykanych pistoletów TT. Szymek gwizdnął z podziwem, a Piotr wziął do ręki parabellum, próbując wyjąć magazynek. — Nie tak — Elka zabrała mu pistolet — tak — pokazała. — A tak się wkłada i odbezpiecza. — Staliśmy jak małe dzieci przed wystawą sklepu z zabawkami i chociaż byliśmy dziećmi niewiele większymi, to nasz podziw i pragnienie, żeby dotknąć tego wszystkiego własnymi rękami, były tak samo niecierpliwe i łakome. Gdy więc dotykaliśmy wszystkich cudowności podziwiając wypolerowane lufy, lśniące oliwkowym blaskiem kolby, sprawdzając spusty i iglice, gdy utonęliśmy w tych czynnościach zupełnie, Weiser wydobył z drugiej skrzyni pudełka z amunicją, a z prawego kąta, na który nie zwróciliśmy do tej pory uwagi, przytargał tekturowe makiety.
Elka wskazała na mnie palcem: — Będziesz strzelał pierwszy, zostawcie jedno parabellum, a resztę zawińcie w szmaty i włóżcie do skrzyni. — Wykonaliśmy rozkaz bez szemrania. Załadowała pistolet i kazała wszystkim stanąć za moimi plecami. Gdy Weiser wrócił od przeciwległej ściany, gdzie ustawił makietę, wręczyła mi odbezpieczone parabellum, — Możesz strzelać — powiedziała — i zabrzmiało to jak kolejny rozkaz. Gdyby nie wszystkie wojenne filmy obejrzane w kinie “Tramwajarz", nie wiedziałbym, jaką przybrać postawę, co zrobić z lewą ręką i jak patrzeć przez szczerbinkę na wierzchołek muszki. Wiedziałem to wszystko — przynajmniej teoretycznie i chciałem wykonać jak najlepiej, ale gdy “skierowałem lufę w kierunku makiety, ręka i nogi zaczęły mi drżeć ze strachu, a na karku i skroniach poczułem krople potu. Na wszystkich filmach bowiem cel był jasno określony — konspirator strzelał do agenta gestapo, SS-man do Żyda, partyzant do żandarma, żołnierz radziecki do niemieckiego i odwrotnie, a tu zobaczyłem coś, czego nie potrafiłem określić, coś, co przeraziło mnie nie na żarty, zupełnie jakbym miał strzelać do żywego człowieka. Makieta, którą ujrzałem przez szczerbinkę, przedstawiała popiersie M-skiego namalowane farbami wodnymi. Ale nie był to zwyczajny M-ski, to znaczy taki, jakim widzieliśmy go w szkole, na manifestacjach albo na jednej z polan oliwskiego lasu.
Tekturowy M-ski miał domalowane wielkie, sumiaste wąsy, a wyraziste łuki brwiowe i osadzenie oczu nie pozwalały żywić wątpliwości, do kogo miał być podobny. Tak, chociaż od pewnego czasu wielkie jak prześcieradła portrety zniknęły z ulic i wystaw naszego miasta, poczułem lęk i przerażenie. Na dodatek, jakby tego było mało, mężczyzna, do którego miałem strzelać nosił czapkę oficera Wehrmachtu. Ten pomysł mógł być wymysłem jedynie Weisera.
— Strzelasz czy nie? — słowa Elki zabrzmiały jak szyderstwo. Strzeliłem więc — raz, drugi, trzeci, czwarty, aż do wyczerpania magazynku i wszystkie kule trafiły w ścianę powyżej albo obok makiety, jedna tylko, ostatnia, wywierciła "dziurę dokładnie w miejscu, gdzie na czapce z wysokim denkiem widniał niemiecki orzeł ze swastyką. — Gapa, gapa trafiona — krzyczał Piotr, a Weiser, jakby z niedowierzaniem podszedł do M-skiego i wsadził palec w dziurę po pocisku. — Trafiłeś w samo kółko, orzeł jest nie ruszony —powiedział, wracając w naszą stronę, gdy ja rozprostowywałem palce zaciskane przy kolejnych szarpnięciach kolby. Parabellum, jak zresztą każdy prawdziwy pistolet, było za ciężkie dla naszych chłopięcych dłoni, toteż strzały Piotra i Szymka nie były wiele lepsze od moich. Pierwszy trafił tyłka dwa razy w czoło, drugi odstrzelił kawałek lewego wąsa i pocałował M-skiego w prawy policzek.