Czy
mam być tak zuchwałym i postarać się odgadnąć, co oni zrobią?
– Naprawdę, zaciekawiacie mnie!
– Zastanówmy się więc nad tym, komu nasz personel kolejowy doniósł najpierw o zburze-
niu toru i zniszczeniu pociągu?
– Chyba najbliższej stacji.
– Stamtąd więc zapewne wyślą ludzi w celu zbadania miejsca wypadku i ścigania spraw-
ców.
– Prawdopodobnie.
– Ale przez to stacja zostanie ogołocona z ludzi i można będzie na nią napaść bez wielkie-
go niebezpieczeństwa.
– Tam do licha! Teraz się domyślam, do czego zmierzacie!
– Prawda? Ale stacje są tu na razie jeszcze tymczasowe, więc trzeba wziąć pod uwagę ta-
kie miejsce, w którym znajduje się dość ludzi, by można się było obejść bez jednego ochron-
nego oddziału. Moim zdaniem będzie to Echo Canyon.
– Charles, to jest bardzo możliwe. Rozbójnicy i Indianie mogą tak samo jak my wiedzieć,
że ta miejscowość zostanie ogołocona z ochrony.
– Jeżeli nadto Siuksowie wykopali swoje strzały wojenne i pomalowali się wojennymi
barwami, to znaczy, że noszą się z nieprzyjaznymi zamiarami, a wtedy nie ulega prawie wąt-
pliwości, że napadną na Echo Canyon. Ale popatrzcie, oto źródło potoku! Dalej droga pnie się
stromo pod górę, nie mamy więc czasu na dalszą pogawędkę!
Wspinaliśmy się teraz po stoku wzgórza wśród wysokich drzew, więc musieliśmy uważać.
Wzgórze rozszerzało się potem na kształt płaskowyżu i opadało znów ku dolinie, gdzie wydo-
staliśmy się znowu na brzeg rzeczki płynącej na wschód.
Tutaj ścigani przez nas odpoczywali w południe, a następnie zwrócili się wzdłuż wody ku
północy. Przejechaliśmy więc jeszcze przez kilka dolin i parowów. Ślady stawały się coraz
świeższe i trzeba było zachowywać coraz większą ostrożność. Wreszcie dotarliśmy pod wie-
czór do szczytu wydłużonego grzbietu górskiego i już mieliśmy zjechać w dół po drugiej stro-
167
nie, kiedy prowadzący nasz pochód Winnetou zatrzymał się nagle, wskazał ręką przed siebie i
głosem stłumionym zawołał:
– Uff!
Stanęliśmy również i spojrzeliśmy w oznaczonym kierunku.
Po prawej stronie rozciągała się głęboko pod nami niewielka kotlina; miała ona w obwo-
dzie z godzinę drogi, była otwarta i porosła trawą. Widać w niej było znaczną ilość indiań-
skich namiotów, a wśród nich ruchliwe życie. Konie pasły się brodząc w bujnej zieloności, a
dokoła krzątali się liczni mężczyźni, przygotowując mięso. Poza namiotami leżały szkielety
kilku bawołów, a na tyłach rozpięto długie sznury, na których rozwieszono cienkie płaty ba-
wolego mięsa.
– Ogellallajowie! – odezwał się pierwszy Fred.
– A zatem miałem słuszność – powiedziałem.
– Trzydzieści dwa namioty – dodał znowu Fred. Winnetou zwrócił oczy w dół i rzekł po-
tem:
– Naki gutesnontin nagoiya – dwustu wojowników!
– I biali są z nimi – zauważyłem. – Policzmy konie, to będzie najpewniejsze.
Całą kotlinę można było objąć okiem, przeto bez trudności naliczyliśmy dwieście pięć ko-
ni. Jak na wyprawę myśliwską, Indianie przygotowali za małą ilość mięsa, a kotlina ta nie
nadawała się przecież do łowów na bawoły. Musieli zatem wybierać się na jakąś wyprawę,
wojenną, dowodziły tego także tarcze, które na polowaniu zawadzałyby tylko myśliwym.
Największy namiot stał trochę na uboczu, a zdobiące go orle pióra wskazywały na to, że był to
namiot wodza.
– Jak myśli mój brat Szarlih, czy te ropuchy Ogellallajowie długo tu jeszcze pozostaną? –
spytał Winnetou.
– Nie.
– Skąd to przypuszczenie, Charles? – badał ze zdziwieniem Fred. – To trudne i zbyt ważne
dla nas pytanie, żeby na nie od razu odpowiedzieć.
– Przypatrzcie się szkieletom bawołów, Fredzie! One dokładnie wyjaśnią wam wszystko.
– Ach! Jak to?
– Kości są już białe, bawoły leżą więc już ze cztery do pięciu dni na słońcu. Z tego można
wnosić, że mięso jest już dość suche. Czy nie wydaje wam się, że to rozumowanie jest słusz-
ne?
– Owszem, przyznaję wam zupełną słuszność!
– W takim razie możemy wnosić, że Indianie nie mają zamiaru zostawać tu na kilka party-
jek szachów lub warcabów, lecz wkrótce wyruszą.
– Robicie się uszczypliwym, sir. Chciałem tylko usłyszeć wasze zdanie. Patrzcie, jeden z
nich wychodzi z namiotu. Kto to może być?
Apacz sięgnął do kieszeni i wydobył lunetę. Na widok tego osobliwego przyrządu w ręku
Indianina Fred Walker zdumiał się niemało. Sprawa była prosta: Winnetou przebywał ongiś w
miastach wschodnich i kupił sobie tam lunetę. Teraz rozciągnął ją i przyłożył do oka, by spoj-
rzeć na Indianina, o którym mówił Fred. Gdy się mu już przypatrzył, oddał mi lunetę, a po
twarzy przeleciała mu błyskawica gniewu.
– To Koi-tse, kłamca i zdrajca! – mruknął. – Winnetou ugodzi go tomahawkiem w czasz-
kę!
Spojrzałem z wielkim zaciekawieniem na Ogellallaja. Koi-tse znaczy ,,Ogniste Usta”.
Właściciel tego nazwiska był dobrym mówcą, bardzo zuchwałym wojownikiem i nieubłaga-
nym wrogiem białych, znanym na sawannach i w górach. W razie zetknięcia się z nim, nale-
żało mieć się na baczności.
Podałem lunetę Walkerowi i rzekłem:
168
– Musimy się ukryć. Widać daleko więcej koni niż ludzi, a chociaż wielu z nich może le-
żeć w namiotach, to jednak nie jest wykluczone, że niektórzy włóczą się jeszcze po okolicy.
– Niech moi bracia zaczekają! –zauważył Apacz. – Winnetou wyszuka miejsce, gdzie bę-
dzie się mógł skryć wraz z przyjaciółmi.
Zniknął między drzewami i wrócił dopiero po dłuższym czasie. Potem sprowadził nas
wzdłuż grzbietu górskiego na miejsce tak gęsto podszyte, że ledwo zdołaliśmy się doń przeci-