Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zdziałała cuda. Rozgrzała odrobinę,
ale przede wszystkim uderzyła głodnym, wycieńczonym ludziom do głów, choć
w normalnych warunkach nawet dziecko nie odczułoby skutków takiej porcji. . .
Ruchy niektórych nabrały większego rozmachu; dla odmiany u innych stały się
trochę niepewne.
102
Pod jednym z grubszych drzew, wprost na udeptanym śniegu, usiadło w krąg czterech ludzi. Odwinąwszy gałgany, zakrywające twarze aż po oczy, rozmawiali
o czymś. Niechlujne, oszronione brody nadawały poczerwieniałym od gorzałki
i mrozu gębom iście zbójecki wyraz. Tylko dowódca oddziału miał gładkie, choć
tym bardziej czerwone policzki.
— Nie można inaczej, pani — nalegał jeden z brodaczy, sepleniąc. — Teraz
do wsi. I weźmiemy choćby siłą.
— Nie, Rest.
— Jak tak dalej. . .
— Powiedziałam: nie.
Zamilkli.
Jakiś żołnierz stanął pod drzewem, parę kroków dalej. Najpierw długo gmerał
pod derką, peleryną i spódnicą, aż wreszcie wypuścił przed siebie żółtą, parującą strugę. Długo sikał, wsparty czołem o pień. Skończył i stał dalej. Ostatnie spóź-
nione kropelki kapały w śnieg, wytapiając okrągłe dziurki.
— Obudź go, bo mu odpadnie na tym mrozie — powiedziała Tereza bez
uśmiechu.
Rest cisnął w żołnierza garścią śniegu. Legionista przecknął się, rozejrzał do-
koła, po czym schował co trzeba i wrócił do przytupujących w kręgu towarzyszy.
— Jesteśmy żołnierzami Legii Armektańskiej — przypomniała twardo pod-
setniczka. — Jedynym pełnowartościowym oddziałem jazdy w całym okręgu Al-
kawy. Jeśli przemienimy się w zbójów, zabierających chłopom jedzenie, będzie to
znaczyło, że wojska tutaj już nie ma. A ja chcę, żeby było.
— I tak nie będzie — odezwał się drugi dziesiętnik. — Jeszcze dwa dni tej
zadymki i mrozu, a konie zaczną padać. Trzeba je lepiej karmić, bo jak zaczną
padać, to ludzie. . .
— Jutro albo pojutrze pogoda się poprawi.
— Albo i nie. A nawet, jak się poprawi, to jedzenie z nieba nam spadnie?
— Ambegen pojechał do Toru. Wróci z jedzeniem i zimowymi okryciami.
— Wróci, ale kiedy? Zeszłym razem, jak pojechał do Toru, to nie wracał przez
miesiąc. A w Erwie mamy zapasu tyle, że na siodle bym uniósł. . . Aż przykro
wracać do takiej stanicy. W polu głód i tam głód. . .
Tereza wstała.
— Prosiliście, żebym naradziła się z wami. No to ustąpiłam i naradziłam się.
Ruszamy.
— Dokąd, pani?
— Do wsi na nocleg, jak zwykle. Że poprzednia była spalona, to nie znaczy, że
wszystkie tak. Chłopi nie żałują nam stodół i nie zawsze musimy spać w śniegu. . .
— Ale nie dają jeść! — krzyknął zdesperowany dziesiętnik. — Co to za wojna
z pustym brzuchem, na takim mrozie?!
103
Tereza już go mijała, idąc tam, gdzie stały wierzchowce. Okręciła się nagle na pięcie i kopnęła siedzącego w twarz. Nie był to kopniak na pokaz, lecz potężny
cios, po którym funkcyjny runął w śnieg, chwyciwszy się za usta. Zmiażdżone,
przemarznięte wargi zaczęły krwawić.
— Nie tym tonem! — cisnęła. — Powiedziałam ruszamy, i masz na to odpo-
wiadać „tak, pani”! Brać go, wsadzić na konia i jazda!
Odwróciła się, podeszła do zabiedzonego wierzchowca i wskoczyła na siodło.
— Ruszamy! — krzyknęła do żołnierzy. — No? Czy komuś jest zimno? Le-
gioniści widzieli zajście z dziesiętnikiem. Nieoczekiwanie jeden odezwał się har-do:
— Tak, pani. Jest mi zimno.
W jednej chwili Tereza zrozumiała, że zaraz to samo usłyszy od wszystkich.
Nie zostawiła na to czasu. Nim przebrzmiały słowa żołnierza, zaczęła ściągać
z siebie postrzępiony pled. Cisnęła go pod nogi narzekającemu.
— Masz, będzie ci cieplej.
Zdjęła szarą pelerynę, zostając w samej kolczudze i tunice, pod którymi miała
tylko cienką koszulę i wojskową przeszywanicę. Trzymając płaszcz przerzucony
przez nagie przedramię zapytała:
— Komu jeszcze jest zimno?
Odpowiedziała jej cisza.
Podsetniczka rzuciła pelerynę w śnieg.
— Jak ktoś się zdecyduje, niech podniesie — powiedziała z niesłychaną po-
gardą. — Mogę dać jeszcze tunikę i spódnicę. A jak już będę nago, to mnie jeszcze dla rozgrzewki przerżnijcie. Najlepiej, zanim ostygnę.
Splunęła soczyście, po czym wydęła wargi.
— Wojacy. . . I ja tym dowodzę.
Ścisnęła nogami zapadnięte boki wierzchowca.
Gdy po jakimś czasie dogonił ją jeden z żołnierzy, wystające z krótkich ręka-
wów przedramiona i łokcie miała sinobiałe od mrozu. Żołnierz wyciągnął rękę,
poprzez kłęby śniegu podając pelerynę i pled.
— Wasza godność. . . To już się nie powtórzy.
Popatrzyła spokojnie.
— Zobaczymy. Zabierz mi te szmaty sprzed oczu. Mówiłeś, że ci zimno, więc
nie rób przynajmniej dupy z gęby. Do szyku.
— Tak, pani — wymamrotał żołnierz.
Cofnął się jak niepyszny i przez resztę drogi wiózł odebrane przywódczyni
okrycia, na oczach wszystkich kolegów.
Tereza prowadziła do zmierzchu, bezbłędnie odnajdując właściwy kierunek
na wielkiej, białej pustyni, spowitej drżącymi firanami śniegu.
104
*
*
*
Opłakany stan oddziału poruszył jednak serca wieśniaków i żołnierze dostali
trochę jedzenia, płacąc resztkami prywatnego srebra Terezy, bo wojskowych kwi-
tów nie warto było nawet pokazywać. Alerowie, którzy ostatnio zawitali do wsi,