Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


- Strajkujesz, Garrett? Dawno cię tu nie było.
- Po co pracować, kiedy nie muszę? - Udawałem krezusa, choć moje finanse poniekąd stopniały. Utrzymanie domu kosztuje.
- Masz coś na tapecie? - Usiadł na krześle zajmowanym do tej pory przez Licksa, odgonił ręką natrętny dym.
- Niespecjalnie. - Wywaliłem mu na stół cały ból mej duszy. On też się śmiał.
- Genialne, Garrett. Prawie ci uwierzyłem. Muszę przyznać, że jak już coś wymyślisz, to brzmi bardzo, ale to bardzo prawdopodobnie. No, o co chodzi? Jakieś sza- sza- sza? Nie słyszałem, żeby coś się działo. W mieście robi się nudno.
Mówił tak długo, bo bełkotałem:
- Nie... ty też?
- Nigdy tu nie zachodzisz, chyba że potrzebujesz ramienia, żeby cię wyciągnąć z dołu, który sam sobie wykopałeś.
To nieuczciwe. I nieprawda. Przecież posunąłem się nawet do tego, żeby zjeść trochę tego krowiego specjału, który serwuje jego adiutant A raz nawet za to zapłaciłem!
- Nie wierzysz mi? No to powiedz wprost. Gdzie ta kobieta?
- Jaka kobieta? - Dotes, Saucerhead i Kałuża szczerzyli się jak oposy w rui. Myśleli, że jestem na haju.
- Twierdzisz, że pracuję. A gdzie kobieta? Bo kiedy włażę w kolejną dziwaczną sprawę, zawsze gdzieś w pobliżu czai się ślicznotka. Zgadza się? No to gdzie jest ta laska u mojego ramienia? Kurde, mam takie pieprzone szczęście, że chyba zacznę zaraz pracować tylko po to... hę?
Już mnie nie słuchali. Gapili się na coś za moimi plecami.
 
Lubiła czarny kolor. Miała czarny płaszcz przeciwdeszczowy narzucony na czarną suknię. Krople deszczu jak diamenty błyszczały w jej kruczoczarnych włosach. Nosiła czarne skórzane rękawiczki. Wyobraziłem sobie, że gdzieś posiała czarny kapelusz. Cała była czarna, z wyjątkiem twarzy. Twarz miała białą jak kość. Poza tym pięć stóp i sześć cali wzrostu. Młoda. Piękna. Przerażona.
- Zakochałem się - szepnąłem.
Morleya nagle opuściło poczucie humoru.
- Nie chcesz mieć z nią do czynienia, Garrett - mruknął. - Przerobi cię na trupa.
Spojrzenie kobiety, arogancki błysk w zdumiewających czarnych oczach, przemknęło po nas tak, jakbyśmy nie istnieli. Przysiadła przy samotnym stoliku, z dala od innych, zajętych. Kilku bywalców Morleya zadrżało, kiedy przechodziła. Udawali, że jej nie widzą.
Interesujące.
Przyjrzałem się jeszcze troszkę. Miała około dwudziestki. Jej szminka była tak jaskrawoczerwona, że wyglądała jak świeża krew. To i bladość jej twarzy przyprawiły mnie o ciarki. Ale nie.
Żaden normalny wampir nie zapuściłby się na niegościnne ulice TunFaire.
Byłem zaintrygowany. Czego tak się bała? Dlaczego tak przeraziła tę bandę?
- Znasz ją, Morley?
- Nie, nie znam. Ale wiem, kto to jest. - No?
- To bachor kacyka. Widziałem ją w zeszłym miesiącu.
- Córka Chodo? - Byłem zaskoczony i mój romantyczny nastrój oklapł.
Chodo Contague to imperator zbrodni TunFaire. Jeśli coś znajduje się na podbrzuszu społeczeństwa i przynosi zysk, Chodo na pewno macza w tym palce.
- Tak.
- Byłeś tam? Widziałeś go?
- Tak - odpowiedział, ale już mniej pewnie.
- A więc on naprawdę żyje. - Słyszałem o tym, ale nie chciało mi się wierzyć.
Bo wiecie, w mojej ostatniej sprawie, tej z całym bukietem rudych dzierlatek, ja i moja przyjaciółka Winger oraz dwóch największych zbirów Chodo wylądowaliśmy po drugiej stronie barykady. Winger i ja ulotniliśmy się przed mokrą robotą, uważając, że jeśli będziemy za blisko, to pójdziemy na drugi ogień. Kiedy wychodziliśmy, Crask i Sadler doprowadzili staruszka do stanu rozebranej padliny. Ale nie wyszło. Chodo wciąż był wielkim bongo- bongo, a Crask i Sadler byli dalej jego naczelnymi karkołamaczami, tak jakby nigdy w życiu nie zamierzali go uciszyć.
Trochę mnie to martwiło. Chodo widział mnie wtedy dość wyraźnie, a nie należał do pobłażliwych.
- Córka Chodo? A co ona robi w takiej dziurze?
- Co masz na myśli, mówiąc o dziurze? - Nie można nawet pomyśleć, że Dom Radości jest czymś mniej niż szczytem elegancji, żeby Morley zaraz nie wsiadł ci na kark.
- Chciałem tylko powiedzieć, że ona rżnie damę. Cokolwiek ty czy ja o tym myślimy, dla niej to speluna. To nie Góra, Morley. Jesteśmy w Strefie Bezpieczeństwa.
Sąsiedztwo Morleya. Strefa Bezpieczeństwa. Obszar, gdzie
istoty rozmaitego autoramentu spotykają się i robią interesy, nieco mniej ryzykując życie. Ale na pewno nie jest to śmietanka tego miasta.
A ja przez cały czas tej bezsensownej młócki ozorami zastanawiałem się, co by tu wymyślić, żeby podejść do niej i wyznać, że padłem ofiarą jej urody. Tymczasem mój instynkt samozachowawczy podpowiadał, żebym z siebie nie robił cholernego głupka, bo potomek Chodo to dla mnie pewna śmierć.
Chyba się poruszyłem, bo Morley złapał mnie za ramię:
- Jak już naprawdę nie możesz, leć do Polędwicy. Rozsądek. Nie wkładaj łapy do ognia. Uczepiłem się całego
mojego zapasu zdrowego rozsądku. Usiadłem. Opanowałem to. Ale nie mogłem przestać się gapić.
Drzwi frontowe nagle eksplodowały do wewnątrz. Dwóch wielkich brunos wniosło ze sobą mniej więcej połowę burzy i przytrzymało drzwi, żeby trzeci mógł przejść. Aten wchodził powoli, jak na scenę. Był trochę niższy od tamtych, ale nie mniej muskularny. Ktoś użył jego twarzy, żeby namalować na niej nożem mapę. Jedno oko było na zawsze zamknięte. Górną wargę wykrzywiał równie wieczny uśmiech. Aż emanował draństwem.
- O, kurde - mruknął Morley. - Znasz ich?
- Tego typa tak.
Saucerhead odpowiedział za mnie.
- A kto go nie zna.
Facet z gębą w bliznach rozejrzał się wokoło. Spostrzegł dziewczynę. Ruszył w jej stronę. Ktoś wrzasnął ,,Zamknij te pieprzone drzwi!”. Dwa osiłki przy drzwiach chyba dopiero teraz rozejrzały się i dotarło do nich, jaki typ gości odwiedza miejsca takie, jak Dom Radości.
Zamknęli drzwi.