Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


I pozostawi³ ich przy sobie; siedzieli zak³opotani.
Mada spuœci³a g³owê na piersi i z wielkim zajêciem wci¹ga³a rêkawiczki, s³uchaj¹c brzmienia jego niskiego g³osu, który zawsze przejmowa³ j¹ rozkosznym dr¿eniem, a dzisiaj rozbrzmiewa³ w jej duszy tak smutnie, tak smutnie, ¿e ba³a siê, i¿ nie wytrzyma i wybuchnie p³aczem.
Müller przysiad³ siê do Niny i co chwila klepa³ j¹ po plecach z ukontentowania; nie wi-dz¹c dooko³a rozœmieszonych twarzy ani zak³opotania Trawiñskiej, gada³ g³oœno.
– Bardzo mi dobrze u pañstwa! Ja mam ³adny pa³ac, ale mnie tam siedzieæ niedobrze.
Chcia³bym mieæ tak¹ córkê jak pani.
– A có¿ pan ma do zarzucenia pannie Madzie? Œlicznie dzisiaj wygl¹da.
– Ja, Mada œliczna, ale Mada jest g³upia. Ja j¹ chcê wydaæ za Polaka, ¿eby oni mieli takie salony jak pañstwo i tak samo przyjmowali goœci, to bym u nich zawsze siedzia³. Mnie siê to bardzo podoba.
– Bêdzie to panu trudno w £odzi, bo tutaj nie ma takich bogatych, za których zgodzi³byœ
siê pan wydaæ córkê – szepn¹³ Kurowski siedz¹cy obok Niny.
– Aha, pan Kurowski! Ja bym za pana da³ Madê albo i za Borowieckiego, wy jesteœcie porz¹dne fabrykanty.
– Dziêkujê, dziêkujê! – szepn¹³ drwi¹co Kurowski œciskaj¹c mu rêkê. – Ale s¹ lepsi od nas, a nawet ju¿ coœ s³ysza³em o zamiarach Kesslera.
– Kessler! Niech on siê ¿eni ze swoj¹ ma³p¹ w mena¿erii, a nie z moj¹ córk¹. Pan wie, on jest cham i ³ajdak! – wybuchn¹³, ale potem zacz¹³ siê œmiaæ bardzo serdecznie, chcia³ poca-
³owaæ w szyjê Ninê... By³ zupe³nie pijanym.
– Co pani tak humor popsu³o? – zapyta³ Karol cicho.
Mada nic nie odpowiedzia³a, tylko przys³aniaj¹c chustk¹ drgaj¹ce od wstrzymywanego p³aczu usta i twarz zgor¹czkowan¹, podnios³a na niego oczy i d³ugo patrzy³a, a¿ siê poruszy³
niecierpliwie i ponowi³ zapytanie.
– O, pañska narzeczona szuka pana – szepnê³a, wskazuj¹c oczami Ankê, rozgl¹daj¹c¹ siê po pokoju.
301
Podszed³ do niej niechêtnie.
– Panie Karolu, pani Wysocka ju¿ chce iœæ, mo¿e nas pan odprowadzi.
¯egna³a siê z Mad¹ bardzo ceremonialnie, która ich przeprowadzi³a oczami przez szereg pokoi.
– Panno Melo, to i my pójdziemy – ozwa³ siê Wysocki i poszed³ szukaæ ciotki, drzemi¹cej w ciszy salonu, a powracaj¹c spotka³ siê z matk¹.
– Wychodzimy, idziesz z nami?
– Nie, muszê odprowadziæ pannê Grünspan.
– Czy panny Grünspan nie mo¿e kto inny odprowadziæ?
– Nie, panny Grünspan nie mo¿e kto inny odprowadziæ – odpowiedzia³ z naciskiem.
Spojrzeli na siebie dosyæ niechêtnie.
Matki oczy zaœwieci³y ostro, a w oczach doktora jaœnia³ wielki spokój i stanowczoœæ.
– Prêdko wrócisz? Anka jest u nas, bêdzie i Borowiecki, mo¿e zaczekaæ z herbat¹?
– Nie zd¹¿ê, bo muszê jeszcze byæ u Mendelsohnów.
– Jak chcesz... jak chcesz... – odpowiedzia³a z trudem, panuj¹c nad sob¹, ale nie poda³a mu rêki do poca³owania i wysz³a.
Nie zwróci³ na to uwagi, tylko pomaga³ siê Meli ubieraæ.
Zaraz pojechali, bo powóz Meli czeka³ przed domem.
– Jedziemy do Ró¿y?
– Jedziemy do Ró¿y, jedziemy, gdzie tylko pani zechce, jedziemy choæby na koniec œwiata
– zawo³a³ gor¹co.
– S³owa lec¹ dalej ni¿ chêci, a chêci ni¿ mo¿liwoœæ – szepnê³a cicho, bo j¹ ogarn¹³ spokój niedzielnego wieczoru, powróci³ do rzeczywistoœci i przypomnia³ niedawne postanowienia.
– O nie, nie cofam swoich s³ów, niech mnie pani weŸmie i poprowadzi a¿ do krañców mo¿liwoœci.
Uj¹³ jej rêkê ze dr¿eniem.
– Wiêc tymczasem zawiozê pana tylko do Ró¿y – odpowiedzia³a i odda³a uœcisk rêki, nie puszczaj¹c jej.
– A póŸniej? – zapyta³ cicho, zagl¹daj¹c jej w oczy.
– Jutro dam odpowiedŸ – szepnê³a, patrz¹c na konie biegn¹ce k³usem.
Ciotka drzema³a na przednim siedzeniu, kiwaj¹c siê zawziêcie.
Siedzieli w milczeniu, z przyjemnoœci¹ nadstawiaj¹c rozgrzane twarze na mocny powiew powietrza, bo powóz toczy³ siê szybko i skaka³ po wybojach bruków gumowymi ko³ami jak pi³ka.
Czuli oboje, ¿e jakaœ stanowcza, prze³omowa chwila ju¿ idzie ku nim, ¿e za mgnienie zaraz padnie im na duszê jedno s³owo, tak dawno w sercach dŸwiêcz¹ce, tak dawno t³umione i oczekiwane.
Spogl¹dali na siebie jasnym wzrokiem, przenikali siê do g³êbi uczuæ i po ka¿dym spojrzeniu byli sobie bli¿si, byli sobie bardziej oddani.
Mela nie zapomnia³a postanowieñ, czu³a je w ca³ej grozie koniecznoœci i w ca³ej grozie goryczy i ¿alu, ale równoczeœnie oddawa³a siê z rozkosz¹ temu czarownemu pr¹dowi, jaki przep³ywa³ przez serca ich i rozlewa³ w mózgach, w krwi obezw³adniaj¹ce, rozkoszne ciep³o.
Ze dr¿eniem szczêœcia czeka³a jego wyznania i wiedzia³a równie¿, ¿e wypowie mu wszystko, ca³¹ mi³oœæ swoj¹.
302
Czu³a niezmo¿on¹ niczym potrzebê wypicia tej szczêœliwoœci do dna, do samego dna.
Chcia³a byæ porwana szaleñstwem, bez wzglêdu, co jutro bêdzie, a mo¿e dlatego w³aœnie,
¿e wiedzia³a, jakim bêdzie to jutro.
I chocia¿ to widmo kr¹¿y³o dooko³a niej, majaczy³o w pamiêci i ostrym konturem rzeczywistoœci jutrzejszej przys³ania³o obecne szczêœcie, ucieka³a od niego, chcia³a zapomnieæ na jeden wieczór, na chwilê.
Trzyma³a jego d³oñ i co chwila przyciska³a j¹ do mocno bij¹cego serca, to g³adzi³a ni¹
swoj¹ rozpalon¹ twarz, przyciska³a siê do niego ramieniem i patrzy³a w dal rozpromieniony-mi oczami.
Nachyli³ siê i szepn¹³ cicho i tak blisko, ¿e poczu³a jego usta na twarzy.
– Mela...
Ten cichy, przejmuj¹cy dŸwiêk przelecia³ po niej jak ostrze rozpalone.