Wybór należy do ciebie,
Eleno. I to jedyny wybór, jaki ci został.
Przed domem znów pojawił się telewizyjny helikopter. Zatoczył koło, kręcąc ujęcia pod
różnym kątem.
Elena zatkała sobie uszy, żeby nie słyszeć warkotu silnika.
– Każ im odlecieć. W tym hałasie nie mogę myśleć!
– Wyobraź sobie, że jesteś na froncie. Odgłos tego helikoptera to świergot ptaka w porównaniu
z rosyjskimi maszynami, które sprzedaje Andre.
Do salonu wbiegła Miranda.
– Mamo, mamo, co to za hałas?
Rand wyswobodził szczękę Eleny.
Elena przytuliła córkę i popatrzyła na niego. Popatrzyła, zadrżała i poddała się. Nie mogła
znieść strachu Mirandy, który tak bardzo przypomniał jej własny strach z dzieciństwa.
– Zrobię wszystko, co mogę – powiedziała cicho.
Wcisnął przycisk szybkiego wybierania na swojej komórce.
– Powiedz helikopterowi, żeby odleciał. Elena będzie współpracować.
– Przyjąłem – odpowiedział Faroe. – Ale zostaną w pobliżu.
Po kilku chwilach śmigłowiec przechylił się na prawo i oddalił o kilkadziesiąt metrów. Ryk
silnika trochę przycichł.
– Gdzie jest twój mąż? – spytał Rand.
Po twarzy Eleny spłynęły łzy i zmieszały się ze łzami córki, którą pocieszała. Wzięła głęboki
oddech.
– W klubie – powiedziała cicho.
– Jakim klubie?
– Okręgowym Klubie Strzeleckim Arizony.
– Jest otwarty?
– Nie. W niedzielę Andre wpuszcza tylko specjalnych gości. Dzień święty, rozumiesz?
– Tak, Rozumiem. Ironia to jego drugie imię. Jak mogę się tam dostać?
– Nie możesz. Tylko Andre ma klucze. Dwanaście hektarów otacza płot z siatki.
Rand znów wcisnął szybkie wybieranie.
Faroe nie odebrał po pierwszym sygnale.
Po drugim też nie.
Ani po trzecim.
Jezu, Joe, to nie czas na kawę.
– Faroe – usłyszał wreszcie.
– Bertone jest w Okręgowym Klubie Strzeleckim Arizony.
– Ziemia Indian – powiedział Faroe. – Hokamowie. Mali, ale rządzą.
– No to miejscowi gliniarze odpadają. A federalni?
– Pewnie mogliby coś zdziałać, ale St. Kilda nie może ci w tej chwili pomóc. Policja z Phoenix
zgarnęła wszystkich podejrzanych o współpracę z St. Kilda.
Rand zaklął pod nosem.
– Na szczęście gliniarze są mili – ciągnął Faroe. – Grace ustawia ostrego, ale ciągle
zdezorientowanego dowódcę.
– Z jakim skutkiem?
– Gdy tylko się ruszymy, wsadzą nas do ciupy.
– Banda kretynów.
– Kompletnych.
– Polecę helikopterem. Gdyby mundurowi szukali pretekstu do wystawienia nakazu rewizji,
niech zgłoszą się do mnie. – Rand spojrzał na Elenę. – Elena Bertone chętnie omówi sprawę z każdym
stanowym czy federalnym sędzią, którego gliny zdecydują się obudzić z poobiedniej drzemki.
Elena skinęła głową i kołysała córkę, pocieszając i ją, i siebie.
– Gdyby ktoś z odznaką i pistoletem chciał wpaść się pobawić do Gumowego Miasta, powiedz,
że Kayla i ja mamy na sobie niebieskie dżinsy. Niech do nas nie strzelają.
– Przyjąłem.
Rand wyłączył telefon i odwrócił się do Eleny.
– Gdzie Andre trzyma broń?
Rozdział 70
Nad Phoenix
Niedziela, 14.20
Szare przedmieścia zmieniły się w szarą pustynię. A asfaltową jezdnię zastąpiły piaszczyste
ścieżki. Między słupami wbitymi w piach i kreozot ciągnęły się linie wysokiego napięcia. Helikopter
obniżył się, wślizgnął pod przewody i znowu uniósł.
Szeroki uśmiech pilota powiedział Kayli, że facet lubi ryzyko. Pot na twarzy Foleya – on z
kolei nie lubi.
Ona też nie lubiła, ale wiedziała, że wszystko, co się teraz dzieje, jest lepsze od tego, co ją
czeka, kiedy dorwie ją Bertone.
Nie myśl o tym. Kiedy nadarzy się sposobność, podczołgasz się w kajdankach i… zrobisz, co
będzie trzeba.
Helikopter przechylił się na prawo, a później na lewo. Ostre szarpnięcia nadały skórze Foleya