– A potem zatrzasnął drzwi, żeby uciąć wymianę słów.
Silnik był jeszcze ciepły i jeep gładko zapalił. Ike poczekał, aż limuzyna zniknie, a potem cofnął, nawrócił i ruszył w stronę miasta. Czuł się wolny i oszołomiony. Cieszył się, że prowadzi tego starego odkrytego gruchota. Czysta frajda. Policzki smagał mu wiatr znad zatoki, tajemniczo przesycony odorem tlących się śmieci, jakby specjalnie dla Ike’a został tu sprowadzony jakimś smrodociągiem z wysypiska po drugiej stronie miasta. Od tego zapachu nos aż się zwija, ale i tak to dużo lepsze od limuzynowej jonizacji i klimatyzacji.
Jeszcze przed miastem skręcił; chciał ominąć Main i na dróżkę do przyczepy wjechał pod nową wieżą ciśnień. W sodowej poświacie pod metalowym zbiornikiem stały trzy wielkie zwałowarki i złożony podnośnik na ciągniku. Zamarłe maszyny wyglądały poważnie i świątobliwie, jak pielgrzymi, którzy przybyli czuwać na miejscu przepowiadanego cudu. Równie statecznie wyglądały ciemne zabudowania Loopów. Kiedy skręcił ku koleinom prowadzącym do przyczepy i kiedy światła jeepa omiotły równinkę, wyjaśniła się tajemnica zapachu nad zatoką. Wywieziono stąd tlące się góry śmieci! Wysypisko zostało zdarte do czysta! Jakieś ślady po podstawach paru pagórków to było wszystko. Dlatego smród dymu zasnuł całą zatokę; użyli śmietniska jako podkładu pod nowy pas startowy. Sukinsyny! A potem Ike napomniał sam siebie: no to co? No to, do diabła ciężkiego, co? Ich ziemia, ich podkład; mogą nasypać, gdzie im się podoba. A to jest moja przyczepa, moja warownia – kupiona i zapłacona. Tu ją doholowałem i mogę stąd odholować. Chuj im w dupę.
Miał już ruszyć pod górę, kiedy w światłach reflektorów zobaczył coś podobnego do jaskrawo wystrojonej lalki, jakiegoś umorusanego derwisza. Była to Louise Loop, z rozwianymi pstrymi lokami i kolorowymi jedwabiami. Znów z powiek ściekał jej po spoconych policzkach tusz.
– Na pomoc! Proszę, pomóó-móó-óżcie!
Już w chwili, w której zobaczył w sieci ten koszmar, powinien wiedzieć, że zanosi się na jeszcze jeden dzień podszyty czarami i szaleństwem.
– Ike, chcą mnie zabić. Zostawili mnie, żeby mnie tu zagryzły te wściekłe bestie, ale odgoniłam je.
– Kto cię próbuje zabić, Louise?
– Świnie i niedźwiedzie. Nie ma już śmieci, więc są głodne. Słyszysz?
Rzeczywiście, z całego zbocza dobiegały pomruki i chrząkania głodnych zwierząt.
– A gdzie twój pies, Louise? Nerd powinien cię bronić.
– Już zapomniałeś, że Nerd się utopił? Och, Ike, to tylko ja...
Osunęła się na ziemię jak osuwająca się z nieba tęcza. Ike musiał ją najpierw wciągnąć do jeepa, a potem zataszczyć na łóżko Greera z tyłu przyczepy. Jeśli Rasta-Rasta wróci, znajdzie kolorową niespodziankę.
Ike wziął trzy aspiryny, gorący prysznic, a potem jeszcze trzy aspiryny. Kiedy już w końcu przebrany w płaszcz kąpielowy siedział w mrocznym i wolnym od niepokojów wnętrzu owej nabytej i spłaconej warowni, nie mógł nie zadać sobie pytania: co dalej? No właśnie, cholera jasna, co dalej? Jak w odpowiedzi na to w oknie przyczepy rozbłysły światła rzucane przez coś, co jechało i podskakiwało, światła coraz jaśniejsze, aż wreszcie na podjeździe rozległ się chrzęst miażdżonych muszli.
– Przepraszamy, że przeszkadzamy; panie Sallas. To my, po prostu kilku pana fanów. Słyszeliśmy, jak pan przemawia na zebraniu.
To był akumulatorowy wheeler na wielkich szerokich oponach. Wyglądało na to, że jest ich troje z przodu i troje z tyłu. Ike był rad, że dwudziestka dwójka wciąż jest w zasięgu ręki, w wiszącej skrzynce na kwiaty. Właśnie jej dotykał, jakby dla podtrzymania równowagi.
– Dał pan popalić, panie Sallas. Był pan w trzy dupy. Superissimo.
– Tak, panie Sallas. Większość z nas tak uważa. Ale nie chcieliśmy tam z niczym wyskoczyć.
I wtedy zorientował się, że to szczeniaki, po prostu dzieciarnia. Pierwszy z głosów przypominał Culligana, a drugi był dziewczęcy. Może tej Eskimoski. Chyba poznawał jej twarz w poświacie deski rozdzielczej. Za kierownicą obok dziewczyny siedział ktoś z siwą rozczochraną brodą. Twarz mimo to wydawała się twarzą dziecka.
– Chcemy, żeby pan wiedział, panie Sallas, że ma pan towarzyszy – ciągnął dziewczęcy głos. – Nieznanych sojuszników. Nic więcej nie możemy powiedzieć. Dobranoc.
Był już pewien, że to ta Eskimoska; przypomniał sobie ochrypły głos, którym się odezwała na pogrzebie Marleya. Kiedy wheeler na balonówkach już zawrócił, Ike nagle uprzytomnił sobie, że jest niegościnny.
– Hej! – zawołał. – Myślałem o tym szczeniaku...
Ale oni już podskakiwali tam na równince, zostawiwszy za sobą smużkę konspiratorskich szeptów, podobną do chorągiewek na pływakach rzuconej na noc sieci. Ike nasłuchiwał, póki nie ucichło, a potem wszedł do przyczepy. Spostrzegł, że w ręce trzyma dwudziestkę dwójkę.
– Mam nadzieję, że więcej wizyt nie będzie, ty ośle – skarcił sam siebie. – Do reszty zdziecinniejesz z tym palcem na cynglu.
19Wrzeszcz jak szalona