Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

— Pan Stanisław Żuliński, ulica Aldony piętna­ście, mieszkanie cztery. Przeczytasz?
Filipek zachłysnął się z wrażenia.
Aldony? — wyszeptał. — To blisko Walecznych.Przecznica — mruknął mężczyzna. — Masz tu dwadzieścia złotych. Kupbilet na tramwaj, a reszta twoja.Dziękuję! — zawołał Filipek i, nie obejrzawszy się, ruszył przed siebie,lecz gdy znalazł się za rogiem ulicy, przystanął. Wyciągnął z kieszeni kopertęi przyjrzał się jej uważnie. Była to zwykła, biała koperta z ostemplowanym znacz­kiem za sześćdziesiąt groszy. Na kopercie widniał stary adres wypisany prostym,czytelnym pismem:Dr Maciej Walentowicz
Warszawa ul, Cyraneczki 6 m. 43
Nasz znakomity handlowiec w mig zrozumiał, że było to najprawdopodobniej nazwisko właściciela volkswagena i jego adres. Nie będzie go trzeba szukać.
Gorzej poszło z odczytaniem listu. Początkowo Filipkowi zdawało się, że ma przed sobą egipski papirus z hieroglifami. Ani rusz nie mógł go rozszyfrować. Filipek należał jednak do stworzeń upartych i sprytnych. Zaczął porównywać nie­które litery, wyławiać łatwiejsze słowa, domyślać się sensu. Po żmudnej pracy odczytał urywki tego tajemniczego listu. Brzmiały one następująco:
Staszek, mam poważne kłopoty. Wczoraj... nie zastałem. Tełe-fon nie odpowiada... Powiedz wiadomej ci osobie, że byłem u cie­bie wczoraj od ósmej do dziesiątej. Wóz wysiadł. Będziesz mi musiał pożyczyć trochę forsy. Czekaj... między piątą a szóstą.
96
List kończył się okropnym zawijasem i bardzo wyraźnym odciskiem brudnego kciuka. Stanowił więc idealny dowód rzeczowy dla służby śledczej.
„Mam cię! — pomyślał Filipek z radością. — Przecież to wszystko jasne jak parasol! Nie trzeba nawet dedukować".
„Mam poważne kłopoty" — pisał właściciel volkswagena. Oczywiście, że miał. Jeżeli bowiem prosił kolegę, żeby przekazał wiadomej osobie, że był u nie­go wieczorem między ósmą a dziesiątą, to po prostu asekurował się i szukał alibi. W tym właśnie czasie jadąc z Saskiej Kępy potrącił na rogu ulicy Cegiełkę. Jest początkującym kierowcą, więc ogromnie się przeraził i nie zatrzymał wozu. Drań! Pewno się bał, żeby mu nie odebrali prawa jazdy. Wczoraj szukał kogoś, przycho­dził do niego, telefonował, lecz go nie zastał. Miał bubek pecha. Ale największego pecha miał dopiero dzisiaj, kiedy natknął się na Filipka.
Filipek czuł, że oczy mu płoną i pieką go policzki. Był ogromnie przejęty, a jednocześnie zachwycony samym sobą. Ciekawe, co powie Tolek Banan, gdy dowie się o wspaniałym odkryciu, i jaką minę zrobią koledzy?
Tymczasem jednak należało odnieść list i przekonać się, co to za jeden ten pan Stanisław Żuliński, któremu facet powierzał sprawę stworzenia sobie alibi.
Filipek wytarł rękawem czoło, wsunął kopertę z hieroglifami do kieszeni i bie­giem runął w stronę przystanku tramwajowego. Nie zdawał sobie sprawy, że w tak krótkim czasie z gangstera przeistoczył się w natchnionego detektywa.
Zatrzymał się przed numerem piętnastym. Ulica tonęła w cieniu. W wielkich topolach szemrał wiatr, śpiewały ptaki. W głębi za ogrodzeniem z siatki drucianej był mały ogródek z krzewami bzu i jaśminu, ze srebrzystym świerkiem kana­dyjskim, który w słońcu wyglądał jak stożek obsypany ciężkim szronem, zieloną ławeczką przy ścieżce wysypanej czystym żwirem. A dalej stała piętrowa willa po dach opleciona dzikim winem.
Filipkowi dom wydał się dziwnie tajemniczy. Gdy stanął przed furtką, poczuł, że traci odwagę. Nacisnął mosiężną klamkę. Furtka nie ustąpiła. Z prawej strony spostrzegł dwa czerwone guziki. Nad jednym tkwiła w metalowej ramce wyblakła wizytówka:
STANISŁAW ŻULIŃSKI Dzwonić dwa razy
Nacisnął dwa razy dzwonek. W mansardowym oknie nad wejściowymi drzwiami ukazała się brodata twarz.
— Ty do mnie, mały? — zawołał wesoło właściciel ryżej, szczeciniastej brody.
97
— Do pana Stanisława Żulińskiego! — odkrzyknął Filipek zachęcony weso­łym tonem głosu brodacza. — Mam list!
Usłyszał brzęczyk, a potem ten sam głos, pogodny, dolatujący jakby z obło­ków:
— Naciśnij klamkę. Już otwarte.
Chłopiec wszedł do ogrodu. Pod sandałami zachrzęścił cienko suchy żwir.
— Idź prosto na górę! — zawołał brodacz i nagle zniknął z ramy okiennej.Po chwili Filipek znalazł się w ciemnym korytarzu. Wszedł na strome,
drewniane schody. Gdy stanął na pięterku, zobaczył przed sobą drzwi oklejone afiszami. Z jednego z nich spoglądała maska afrykańskiej maszkary z wytrzesz­czonymi oczami i ustami pełnymi krwiożerczych zębów.
Naraz drzwi się rozwarły, a w progu stanął brodacz. Miał na sobie jedynie krótkie szorty. Był boso, a jego muskularny tors osmalony słońcem lśnił w półcie­niu jak odlany z brązu. Największe wrażenie na Filipku zrobiła jednak jego gęsta, kędzierzawa broda i ciemne, błyszczące oczy, w tej chwili mętne nieco i nieprzy­tomne.
— Witaj, posłańcze! — zawołał brodacz wyciągając przed siebie ramiona te­atralnym gestem. Wraz ze słowami buchnął na chłopca zapach alkoholu. — Z ja­kimi przybywasz wiadomościami? — gestem niezwykłe serdecznym zapraszałFilipka do mieszkania.
Filipek, zaskoczony tym ceremonialnym przywitaniem, zatrzymał się na ostat­nim stopniu. „Zgrywa się — pomyślał — bo jest pod muchą". Nie byłby jednak Filipkiem, gdyby nie odparł rezolutnie: