Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Finkmann, naczelnik powiatowy z Błotniczan,
i dziwił się, że podobne indywiduum chodzi swobodnie po świecie, zamiast siedzieć na Spiel-
bergu374. Ale tutejszy becyrksforszteher, najpoczciwszy z poczciwych Niemców, nie miał
zwyczaju zamykać ludzi za ich powierzchowność rewolucyjną i pan Dolski był wolnym, cza-
sem i wtenczas, gdy inni patrioci „pierwsi wchodzili do więzienia, a ostatni wychodzili”. A
jednak żaden ruch rewolucyjny, żadna czynność polityczna nie obeszła się bez jego udziału:
transportował i przechowywał broń i powstańców, gdy było powstanie, agitował przy wybo-
rach, gdy nie było powstania; nie dojadł, nie dospał, ale zawsze i wszędzie swoje zrobił. Jego
czynność patriotyczna była w najjaskrawszym kontraście z tak zwaną „pracą około dobra pu-
blicznego” naszych wielkich arystokratów i wielkich demokratów. Pana Dolskiego, który był
dzierżawcą, można było oderwać od żniw albo od siejby, można go było zbudzić w nocy albo
chorego wydobyć z łóżka i wysłać o sto mil dla najmniejszej bagatelki, byle tylko ta bagatel-
ka połączona była z korzyścią dla sprawy publicznej. Gdy naród dotknęło jakie nieszczęście,
p. Dolski był nieszczęśliwym, ale nigdy nie upadł na duchu; gdy błysnął najmniejszy promyk
nadziei, radość jego była nie do opisania; podczas gdy własne jego strapienia lub pociechy w
porównaniu z tamtymi były dla niego prawie obojętnymi. Inaczej trochę pojmują sprawę pu-
bliczną wielcy jej kierownicy i urodzeni opiekunowie, dla których ona jest rozrywką przy
czarnej kawie, o ile nie łączy się z ich własnym interesem. Niedawno pewien jaśnie wielmoż-
ny, ba, nie wiem, czy nie jaśnie oświecony łaskawca, który wyświadcza narodowi polskiemu
tę grzeczność, iż od czasu do czasu wypytuje się o jego kłopoty i troski, choć im nigdy nie
zaradza, obiecał, że będąc w Wiedniu, w Dreźnie czy w Berlinie zrobi tam coś bardzo zba-
wiennego dla ojczyzny, coś, czego już nie pamiętam, ale dosyć, że coś bardzo potrzebnego i
zbawiennego. Gdy wrócił, zbiegł się naród w oczekiwaniu, iż dowie się o spełnieniu wielkie-
go dzieła.

374 Spielberg – góra na Morawach, z twierdzą, w której trzymano więźniów, politycznych, m. in. wielu Pola-
ków po r. 1863.
129
– Ach – rzekł jasny pan – doprawdy, że nie miałem czasu! Tyle miałem kłopotu i zachodu
z tymi interesami kolejowymi; a potem moja żona była w Karlsbadzie i musiałem tam poje-
chać...375
P. Dolski i dla najmniejszej sprawy publicznej byłby porzucił wszystkie koleje w świecie,
żonę, dzieci i wszystko. Wspomniałem też o nim obszerniej, jak o nader rzadkim zjawisku w
obwodzie cybulowskim. Jeżeli można było zrobić jaki zarzut temu nieocenionemu obywate-
lowi, to chyba z powodu jego staropolskiej gotowości do występowania z oracjami, skoro się
wydarzał najmniejszy pretekst ku temu. I tym razem niestety, gdy się dowiedział o morder-
czych zamiarach p. Artura i p. Kwaskowskiego, wziął stąd asumpt do nader wyczerpującej
perory przeciw rozlewowi krwi bratniej, ale ponieważ ta została bez skutku, więc przy pomo-
cy gumiennego p. Dolski wydobył cztery pałasze spod sterty słomy, gdzie cały transport był
zakopany, i następnie pokazał swoim gościom drogę do jakiejś próżnej szopy, gdzie cała ak-
cja mogła się odbyć z wszelkim bezpieczeństwem.
P. Artur opowiadał jeszcze po drodze p. Wicentemu, że posiada niezmierną wprawę w ro-
bieniu bronią, ale, na nieszczęście, uczył się tej sztuki we Francji, gdzie pałasze bardzo mało
są używane; cała tedy wprawa jego tyczyła się tylko szpady, u nas prawie nie znanej. P. Kwa-
skowski przyznał się wprost, że nigdy pałasza nie miał w ręku. Żmudzin miał wiele kłopotu,
nim mu się udało ustawić obydwu zapaśników tak, że wyglądali od biedy jak dwaj szermierze
gotowi do walki. Nareszcie na dany znak ostrza zetknęły się z sobą, a p. Wicenty i Żmudzin,
także uzbrojeni w pałasze, stali z boku, by przestrzegać warunków pojedynku. P. Artur, ku
wielkiemu zgorszeniu Żmudzina, czuł ciągle jakąś niepohamowaną ochotę oparcia się o ścia-
nę, o kilkanaście kroków oddaloną, i cofał się ku niej, oganiając się pałaszem od natarczywo-
ści p. Kwaskowskiego w sposób, o jakim się ani Maremu, ani żadnemu innemu fechtmistrzo-
wi nie śniło. Trzymał prawe ramię całkiem wyciągnięte ku swemu przeciwnikowi i poruszał
pałasz w prawo i w lewo, jak gdyby chciał najostrożniej w świecie spędzić muchę, która by
była usiadła na brzuchu p. Kwaskowskiego. Ten ostatni wymachywał bronią jak ongi król
Bolesław Trzeci376 swoim Żurawiem, ale skutek tych śmiercionośnych zamachów nie odpo-
wiadał zamiarom szermierza, albowiem tenże zamrużył był oczy i podnosząc nogi bardzo
wysoko w górę, postępował naprzód, uderzając ciągle ostrzem o powałę szopy albo o ziemię.
Kilka razy tylko rozszedł się po szopie łoskot głuchy, świadczący, że p. Kwaskowski uderzył
płazem pałasza o jedną lub drugą część ciała p. Artura. Na koniec, gdy ten ostatni był już lite-
ralnie przypartym do muru, p. Wicenty wyrzekł spokojnie:
– Krew!
– Stój! – zawołał Wyksztkiłło w chwili, gdy Kwaskowski już prawie rękojeścią pałasza
dosięgał swego przeciwnika. W istocie krew płynęła z prawej ręki p. Artura, i to z małego
palca, na którym skóra w długości jednej ćwierci cala przecięta była od srogiej stali Kwa-
skowskiego. Ten ostatni otworzył oczy i dostrzegłszy krew rzucił pałasz, i poskoczył ku
swojej sukni, zawieszonej na belku, gdzie miał różne przybory lekarskie. W oka mgnieniu z
zawziętego nieprzyjaciela stał on się troskliwym o zdrowie pacjenta medykiem i wydobywał
z kieszeni różne szarpie i bandaże, by opatrzyć ranę.
– Ale furda, braciaszku! – zawołał p. Wyksztkiłło – to się samo zagoi, nim zajedzie do
Cewkowic! Kawałek angielskiego plastru i będzie po wszystkim!

Podstrony