Dobry i ten miesiąc, dwa. Każdy woli jutro umrzeć
niż dzisiaj. A i dla tych, co zostają, też jakby bliżej było za nim.
Jechaliśmy noga za nogą, bo pan Jaskóła uznał, że z trumną inaczej nie wypada:
- To nie węgiel czy worki, czy skrzynki z piwem. Nawet batem śmignąć na konie
nie wypada. Ciągną, to ciągną, już tam one wiedzą, co ciągną, że trumnę z
nieboszczykiem. - Nie wiem, dlaczego tłumaczył się przede mną, bo przecież go
nie ponaglałem. Może, abym źle o jego koniach nie myślał
325
albo z żalu za ojcem, bo lubił ojca. Często przychodził, żeby sobie pogadać, czy
choćby na chwilę wpadał, żeby spytać się o zdrowie ojca. I kiedy tylko matkę
spotkał, nigdy nie zapomniał spytać się, jak tam mąż, i tak samo mnie, jak tam
ojciec? - A choć ojciec już na tamtym świecie i może nawet nie wie, że wieziemy
go, wyglądałoby, panie, że go jeszcze popędzamy. Niby na dwa konie taka trumna
to jakby cztery skrzynki z piwem albo worek zboża, a niechby i więcej, to nie
wagę się wiezie. Nie dlatego oba konie zaprzągł, żeby jeden nie uciągnął, tylko
jakoś śmierć musi się wyróżnić, bo samo, że ktoś umarł, jeszcze nic nie znaczy.
Nie lubi zresztą prędko jeździć, tylko tak jak przyzwyczaił się z węglem czy z
workami, czy z piwem. Czy z duszy już tak nie lubi. Bat ma, owszem, ale nigdy
konia nie uderzył. Czasem smyrgnie, ale w powietrzu nad zadami i to wszystko.
Ale żeby prać, jak to piorą, nigdy. Nie daje koń rady, to znaczy, że nie daje. A
spieszyć się, panie, i tak nie ma do czego. Dnia się nie przegoni, a tym
bardziej życia. Prędzej ono przegoni. Przez to nie wynajmuje się na żadne
wesela, na żadne tam takie, żeby musiał konie gnać. O, lubi, kiedy mu się te
końskie zady tak kołyszą przed oczami. I w nim się coś wtedy kołysze. Żeby nie
wiem jak był zły, siądzie aby na furę, weźmie lejce, bat w ręce i od razu coś
się w nim kołysze, a złość mija. Z babą się pokłóci, to przejedzie się kawałek i
kiedy wróci, to na rany przyłóż. Bo nie lubi się i kłócić. A już z własną babą,
to jakby sam z sobą się kłócił czy na konie warł. Kiedy córka mu zmarła, nie
płakał, bo do kogo miałby płakać? Wystarczyło, że baba płakała. Zaprzągł konie,
siadł na furę, wziął bat, lejce i tak jeździł wokół miasta, aż się, panie,
ściemniło. Czasem przyśnie, kiedy tak mu się te zady kołyszą, to mu zawsze córka
śni się, że na rękach ją kołysze albo na kolanie, bo ją wsadzał nieraz na kolano
i kołysał.
Nie wszystko do mnie docierało, co mówił, a nie tylko dlatego że siedzieliśmy
plecami do siebie, ale mówił czasem
326
tak cichutko, jakby do tych zadów końskich mówił, kołyszących mu się przed
oczyma. A mnie znów ta trumna ojca, która stała głową tuż przy moich kolanach, a
właściwie tabliczka na tej trumnie tak jakoś przykuła, że mało co słyszałem,
mało co widziałem. Choć niby cóż na niej było, imiona, nazwisko, żył lat, niech
w Bogu spoczywa. Z tej tabliczki dopiero się dowiedziałem, że miał ojciec i
drugie imię, Adam. I nawet dziwne podejrzenie mi się nasunęło, że może to imię w
innym życiu miał, bo jakieś obce mi się wydawało. Jakby pod tym imieniem krył
się ktoś całkiem mi nie znany. Czy może to imię zostało mu po wojsku, gdy w
mundurze oficerskim jeszcze chodził, podpięty pod szyją ciasnym kołnierzykiem,
zdobionym srebrzystymi zygzakami, w rogatywce na głowie, w pasie, przepasany
koalicyjką przez ramię? A wychodząc z wojska, zostawił to imię? Bo nieraz mówił,
kto wychodzi z wojska, ten wszystko zostawia, nawet duszę. I już nigdy nie
będzie prawdziwym cywilem. Czy na tamten świat może przybrał sobie to drugie
imię? Tylko po co? Ale też dziwne wydało mi się na tej tabliczce i jego
nazwisko, a przecież to samo co moje. A nawet wątpliwość mnie ogarnęła, czy to
moje nie jest inne od jego. Bo to jego ciągnęło się jeszcze, żył lat, niech w
Bogu spoczywa. A moje było krótsze.
Choć być może wszystko wynikało z tego, że nie mogłem się przez całą drogę