Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zdawał się tańczyć od jednego do drugiego, człowiek i miecz płynęli z gracją wody lub wiatru, a tam gdzie przeszedł, trolloki skrzeczały i umierały.
Moiraine również wyszła w noc i tańczyła swój własny taniec pomiędzy trollokami. Jedyną widoczną u niej bronią był krótki pręt, jednak tam gdzie dotknęła nim trolloka, na jego skórze pojawiała się pręga płomienia. Wolną dłonią ciskała ogniste kule, niczym pioruny brane prosto z powie­trza, a trolloki wyły, gdy dosięgały ich płomienie, waląc się na ziemię.
Naraz drzewo stanęło w ogniu od korzeni aż po koronę, potem następne i kolejne. Trolloki skrzeczały, gdy ich oczy raził niespodziewany blask, ale nie przestawały wyma­chiwać toporami o przeciwstawnym do ostrza kolcu i za­krzywionymi mieczami przypominającymi w kształcie ostrze kosy.
Nagle Perrin spostrzegł Leyę, która stanęła z wahaniem przy chacie Moiraine, w pół drogi przez nieckę od niego, i wtedy opuściły go myśli o czymkolwiek innym. Kobieta Tath'anów przycisnąwszy plecy do ściany z dłużyc, ręką trzymała się za gardło. Światło płonących drzew ukazało mu przerażenie i ból, oraz wstręt obecny na jej twarzy, kiedy przyglądała się scenom rzezi.
Nad nim wyłonił się trollok, okrutnie zakrzywiony dziób miał tam, gdzie powinny być usta i nos. Czarna kolczuga nabijana kolcami osłaniała go od ramion do kolan, zamiast stóp miał jastrzębie pazury. Zamachnął się wygiętym mie­czem. Pachniał potem, brudem i bólem.
Perrin przykucnął, unikając ciosu i krzyknął coś bez słów, kiedy jego topór uderzył. Wiedział, że powinien się bać, ale potrzeba chwili wyparła strach. Znaczenie miało tylko to, by zdążyć dobiec do Leyi i zabrać ją do jakiejś kryjówki, a trollok po prostu stał mu na drodze.
Trollok padł, wyjąc i ryjąc stopami ziemię, Perrin nawet nie wiedział, gdzie go trafił, ani czy umiera, czy tylko został raniony. Przeskoczył przez niego i pognał w górę stoku.
Płonące drzewa rzucały niesamowite cienie na małą do­linę. Migoczący cień obok chaty Moiraine zmienił się nagle w postać trolloka o rogatym kozim pysku. Ściskając ostro zakończony topór w obu dłoniach, zamierzał właśnie zbiec na dół, by włączyć się do bitwy, kiedy jego oczy padły na Leyę.
- Nie! - krzyknął Perrin. - Światłości, nie!
Odłamki skały pryskały spod jego bosych stóp, nie czuł jednak skaleczeń. Topór trolloka uniósł się.
- Leyaaaaaaaa!
W ostatniej chwili trollok odwrócił się, skierował topór w stronę Perrina. Ten rzucił się na ziemię i jęknął, kiedy topór zahaczył skórę na grzbiecie. Rozpaczliwie wyciągnął dłoń, złapał kozie kopyto i szarpnął z całej siły. Jakby zie­mia usunęła się trollokowi spod nóg, upadł z łomotem, kiedy jednak zaczął ześlizgiwać się po stoku, chwycił Per­rina w potężne łapy, dwukrotnie większe niż jego dłonie i zaczęli staczać się razem. Smród potwora wypełnił mu nozdrza, mieszanina zapachów kozła i ludzkiego potu. Po­tężne ramiona zaciskały się wokół jego klatki piersiowej, wyduszając z niego powietrze, żebra trzeszczały, jakby za chwilę miały pęknąć. Trollok upadając, zgubił swój topór, ale białe kozie zęby wgryzły mu się w ramię, zacisnęły mocne szczęki. Jęczał z bólu, który przeszywał jego lewe ramię. Płuca walczyły o oddech, ciemność zaczynała już przysłaniać mu spojrzenie, w niejasny sposób jednak zdał sobie sprawę, że drugie ramię ma wolne, że w jakiś sposób udało mu się nie zgubić topora. Trzymał go krótko przy ostrzu, jak młotek, kolcem do przodu. Z rykiem, który wy­dobył resztę powietrza z jego płuc, wbił kolec w skroń trolloka. Bez jednego dźwięku tamten znieruchomiał, jego członki rozwarły się, a Perrin skręcił w bok. Instynktownie zacisnął dłonie na stylisku topora, wyrywając ostrze z gło­wy trolloka, który ześlizgiwał się dalej po stoku, wciąż wstrząsany drgawkami.
Przez chwilę Perrin leżał nieruchomo, starając się złapać oddech. Rozcięcie na plecach bolało, czuł wilgoć krwi. Ra­mię zaprotestowało, kiedy się na nim wsparł.
- Leya?
Wciąż tam była, skulona przed szałasem, nie dalej niż dziesięć kroków od niego. I patrzyła na niego z takim wy­razem twarzy, że nie miał odwagi napotkać jej spojrzenia.
- Nie żałuj mnie! - warknął na nią. - Nie...!
Z dachu szałasu skoczył Myrddraal, jego skok odbył się niczym w zwolnionym tempie, czarny płaszcz zwisał pod­czas leniwego spadania, jakby stwór stał nieruchomo na zie­mi. Bezokie spojrzenie wbite było w Perrina. Pachniał śmiercią.
Kiedy Myrddraal wpatrywał się w niego, Perrin poczuł, jak ziębną mu ręce i nogi. Klatka piersiowa zmieniła się w lodowatą grudę.
- Leya - wyszeptał. Wszystko, co mógł zrobić, to nie uciekać. - Leya, proszę, schowaj się. Proszę.
Półczłowiek ruszył w jego kierunku, powoli, przekona­ny, że strach trzyma go w swym żelaznym uścisku. Poruszał się jak wąż, wyswobadzając jednocześnie zza pasa miecz, tak czarny, że tylko dzięki płonącym drzewom można było go dostrzec.
- Obetnij jedną nogę trójnogu - powiedział miękko - a cały upadnie.
Jego głos brzmiał, jakby ktoś kruszył rozpadającą się ze starości zgniłą skórę.
Nagle Leya poruszyła się, skoczyła naprzód, usiłując chwycić ramionami nogę Myrddraala. Zamachnął się czar­nym mieczem, jakby od niechcenia, nawet nie patrząc, a Leya zgięła się wpół i osunęła na ziemię.
W kącikach oczu Perrina zakręciły się łzy.
"Powinienem jej pomóc... uratować ją. Powinienem zro­bić... coś!"
Ale dopóki Myrddraal wpatrywał się w niego bezokim spojrzeniem, ogromnego wysiłku wymagało to, by chociaż zacząć myśleć.
"Nadchodzimy, bracie. Nadchodzimy, Młody Byku".