— Opowiadał przecież, jak inny smok,
Bryagh, porwał ja do Twierdzy Loathly.
— Jaką panią? Jego PANI? Co za czasy nadeszły: smok włóczący się po świe-
cie z miłości do ludzkiej samicy i nazywający ją swoją „panią”! Gorbash, rzuć te bzdury i wracaj do domu!
— Przykro mi — wycedził Jim przez zęby. — Nie.
Aragh warknął.
— Ty przeklęty idioto! Dobrze, pójdę z wami i dopilnuję, aby piaszczomroki
cię nie dopadły. Ale tylko piaszczomroki, pamiętaj! Nie mam zamiaru brać udzia-
łu w całej tej waszej komedii.
— Niech skonam, jeśli pamiętam, by cię ktoś zapraszał — rzekł Brian.
— Nie potrzebuję zaproszenia — górna warga Aragha znów się uniosła,
a łeb zwrócił ku rycerzowi. — Chadzam, gdzie mam ochotę, szlachetny rycerzu,
i chciałbym zobaczyć tego, kto mi w tym przeszkodzi. Jestem angielskim. . .
— Pewnie, że jesteś! — wtrącił się Jim — i nie ma nikogo, kogo bardziej
chcielibyśmy mieć ze sobą niż angielskiego wilka. Nieprawdaż, Brianie?
— Mów w swoim imieniu, sir Jamesie!
62
— Dobrze, nie ma nikogo, kogo bardziej chciałbym mieć przy sobie, poza sir Brianem — rzekł Jim. — Sir Brianie, musisz przyznać, że tych piaszczomroków
było zbyt wielu na nas dwóch.
— Hmm — Brian spojrzał, jakby mu zaproponowano rwanie zęba bez znie-
czulenia, a nawet bez odrobiny alkoholu. — Tak przypuszczam.
Nagle zachwiał się i siodło z łoskotem wypadło mu z rąk. Ociężale podszedł
do najbliższego drzewa, usiadł z brzękiem metalu i oparł się plecami o pień.
— Sir Jamesie — rzekł ochrypłym głosem — muszę odpocząć.
Oparł tył głowy o pień drzewa i zamknął oczy. Po chwili już ciężko oddychał,
głęboko wdychając powietrze, prawie chrapiąc.
— Tak — powiedział Jim patrząc na niego. — Obaj mieliśmy ciężką noc.
Może i ja powinienem także się przespać.
— Nie mam zamiaru wam w tym przeszkadzać — rzekł Aragh. — Ja nie nale-
żę do tych, którzy potrzebują drzemki po każdym polowaniu, ale myślę, że pójdę śladem tych piaszczomroków i zobaczę, czy nie zaczaiły się gdzieś tu niedaleko.
Spojrzał na wschodzące słońce.
— Wrócę koło południa.
Odwrócił się i zaraz zniknął. Mignął Jamesowi przemykając między dwoma
pniami drzew i po chwili żaden znak ani dźwięk nie wskazywał, że był tu kiedy-
kolwiek wilk. Jim legł na trawie, schował głowę pod skrzydła i zamknął oczy. . .
Ale, w odróżnieniu od Briana, nie odczuwał potrzeby snu. Zmuszał się, zamy-
kając oczy i trzymając głowę pod skrzydłem przez jakieś dwadzieścia minut, aż
zrezygnował i usiadł. Ku swemu zdziwieniu czuł się rzeczywiście całkiem dobrze.
Przypomniał sobie, że chrypka przeszła mu, gdy zajęty był trójstronną kon-
wersacją z Araghem i Brianem. Widocznie zmęczenie ustąpiło w tym samym
czasie. Zapewne smoki odznaczają się po prostu większą żywotnością niż ludzie.
Spojrzał na Briana, który chrapał teraz w sposób wskazujący na krańcowe wyczerpanie. Rycerz pewnie nie obudzi się przed południem. Dawało to Jimowi mnóstwo
czasu do zabicia. Raz jeszcze pomyślał o czymś do jedzenia.
Rozpostarł na próbę skrzydła i stwierdził, że cała sztywność i ból ustąpiły.
Wzbił się w górę.
Zostawiwszy Briana i polanę własnemu losowi, zatoczył koło i zaczął krążyć
nad lasem, rozglądając się wokół siebie.
Z góry bardziej przypominało to park. Wielkie drzewa rozsiane były równo-
miernie, tak że mógł nieźle widzieć skrawki ziemi pomiędzy nimi. Na nieszczę-
ście nie dostrzegł nic, co nadawałoby się do jedzenia. Rozejrzał się za Araghem, ale nie znalazł żadnego śladu wilka.
Wydało mu się, że nie ma większego sensu tak szybować, pominąwszy przy-
jemność, jaką mu to sprawiało, i fakt, że miał dużo wolnego czasu.
Poczuł wyrzuty sumienia. Do chwili spotkania z rycerzem ledwie pamiętał
o Angie. Czy naprawdę nic jej się nie stało? Myśląc o tym, pozwolił ponieść
63
się prądom powietrza, a od wewnętrznego niepokoju — niczym na wspomnienie pisku piaszczomroków — cierpła mu skóra na karku. Mógłby pozbyć się tego
lęku upewniając się, że z Angie wszystko jest w porządku — wmawiał sobie te-
raz. Wskazówki Carolinusa, by nie zbliżał się do Twierdzy Loathly, zanim nie
zgromadzi towarzyszy, z pomocą których zdoła pokonać Ciemne Moce, nie miały
najmniejszego sensu. On sam powinien zdecydować, co czynić. . .
Nagle ocknął się i stwierdził, że jest już na wysokości przynajmniej kilku ty-
sięcy stóp i daje się nieść wiatrowi wprost ku moczarom i wybrzeżu.
Gdy uświadomił to sobie, w uszach zabrzmiało mu wspomnienie pisku piasz-
czomroków. A nad tym dominował jeszcze ostry jak sztylet szept, wzywający do
Twierdzy Loathly.
— Teraz. . . — szeptał głos. — Idź teraz. . . nie zwlekaj, idź sam. . . teraz. . .
Opanował dreszcz przerażenia i opadł gwałtownie w długim nawrocie, kie-