Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Zabolał ją owrzo­dzony kącik ust. Dokuczały jej liczne wrzody i pęcherze, oraz krwawienie z dziąseł. Jedynym składnikiem jej diety było mięso (chociaż teraz nie miała go i nawet nie pamiętała, kiedy ostatnio jadła), pozbawione niezbędnych pierwiastków śladowych i zapewne większości witamin. Stopy miała tak napuchnięte, że nie zdejmowała butów w obawie, że już ich nie założy. Ponadto wiedziała, że śmierdzi i była śmiertelnie zmęczona. Nie mogła jednak zasnąć, nie tutaj, ponieważ prawdopodobnie już by się nie obudziła. Wyobrazi­ła sobie jak Kilczer cierpliwie tłumaczy jej, że powinni przejść jeszcze kawałek i skinęła głową, podniosła się z kamienia i ruszyła z powrotem.
Kiedy dotarła do rozwidlenia zaczął mżyć deszczyk, będący zaledwie nieco gęściejszą mgłą. Dorthy ze spuszczoną głową wlokła się wzdłuż czystej, wartko płynącej wody. Krople deszczu padały jej na dłoń, którą przytrzymywała pas zawieszonego na ramieniu kara­binu. Rzeka ostro skręciła i Dorthy, przypominając sobie to miejsce, rozejrzała się dookoła.
Szare zbocze nagiej skały biegło w górę, w mgłę, ku urwisku, które wznosiło się bez końca, znikając z oczu. Dorthy odeszła od rzeki i zaczęła piąć się po stoku. Po chwili zobaczyła, że urwisko przecina w tym miejscu ogromna szczelina, przez którą wieje ciepły wiatr, chociaż skała pod cienkimi podeszwami jej butów nadal była lodowato zimna.
Przełęcz była tak szeroka, że idąca wzdłuż jednej ściany i poty­kająca się na zwałach kamieni Dorthy nie mogła dojrzeć we mgle jej drugiego końca. Ciepły wiatr wiał jej w oczy, zimne skały ziębiły stopy. Szła tak przez jakieś dziesięć minut, zanim napotkała pozo­stały po ognisku kopczyk popiołu, otoczony kręgiem kamieni osła­niających je od wiatru. Przesiała popiół przez palce. Był zimny jak kamień. Obok bielały żebra jakiegoś zwierzęcia wielkości kota. Strzępy poczerniałego mięsa nadal przywierały do kości, lecz choć doskwierał jej głód, nie śmiała ich jeść.
Były gdzieś tutaj. Stadniki.
Gdy ruszyła dalej, wiatr powoli zwiał popiół, który przywarł jej do palców. Zastanawiała się, czy zażyć tabletkę aktywatora, ale zrezygnowała z tego zamiaru, ponieważ talent mógł spowolnić jej reakcje. Tak więc szła, czujnie wpatrując się w mgłę i trzymając gotowy do strzału karabin.
Przełęcz zaczęła schodzić w dół i wiatr osłabł. Nadal otaczała ją mgła, przesłaniając wszystko, co znajdowało się choćby dziesięć metrów dalej. Dopiero kiedy zobaczyła pierwsze drzewa zrozumiała, że przeszła przez przełęcz.
Dotarła do kaldery.
Zrobiła to.
Szła dalej, schodząc łagodnym zboczem pośród drzew, niskich i powykręcanych od wiatru, z gęstym listowiem w postaci długich i splątanych, skórzastych pasm o ząbkowanych brzegach. Wewnę­trzne pasma były zdrewniałe i wyrastały z szerokich, krótkich pnia­ków pokrytych zachodzącymi na siebie łuskami wielkości dłoni. Nie było ich tu wiele. Mgła zaczęła rzednieć, gdy Dorthy usłyszała jakiś dźwięk i stanęła jak wryta.
Dochodził gdzieś z góry, z lewej strony. Cichy i szybki terkot, jak bicie serca - odgłos silnika helikoptera. Wśród mgły dostrzegła błysk kadłuba, a potem strumień światła przebił opar i otoczył ją z niesamowitą precyzją, rzucając jej cień na skały. Maszyna okrążyła ją, przy czym reflektor obracał się, oświetlając Donny przez cały czas, a potem znieruchomiała i opadła ku ziemi.
Dorthy wspięła się na grań, dotarła do kaldery i do ludzi. Minęło szesnaście dni od kiedy stado stworzeń stratowało obóz na równinie. Słońce właśnie minęło zenit.
3. TWIERDZA

Podstrony