Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Piekło czy niebo, nie ma różnicy. Uspokajał się, zaczynał akceptować, przyjął warunki gry. Wiedział, nauczył się tego dawno temu, że nikt niczego nie zyska wściekając się na coś, na co nie można poradzić, a panika w obliczu nieznanego może spowodować wyłącznie klęskę. Był tu i to wszystko, niezależnie od tego, czym był tu, i musi znaleźć sobie miejsce ale nie to, w którym tkwił zawieszony między niczym i niczym. Już kiedyś trafiał do piekieł, małych piekieł, piekieł na ziemi. Ta jałowa wyspa nazywana Galio, gdzie słońce gotowało człowieka w jego własnej skórze i nie było nic do jedzenia oprócz krabów smakujących jak kozie gówno. I te ponure bagna przy ujściu Rio Biru, gdzie deszcz padał rzeką i drzewa sięgały w dół gałęziami tnącymi jak miecze. I te góry, które przekroczył ze swą armią, gdzie śnieg był tak zimny, że aż parzył a powie­trze przy każdym wdechu cięło gardło jak sztylet. Ze wszystkich wyszedł cało, a wszystkie były gorsze niż to. Tu nie było bólu i niebezpieczeństwa, tutaj było tylko kojące światło i dziwna nieobecność jakiejkolwiek niewygody. Ruszył przed siebie. Szedł po powietrzu. “Popatrz no, popatrz, powiedział sobie, idziesz po powietrzu”. Powiedział to głośno; “idę po powietrzu” - oznajmił i roześmiał się z tego jak brzmiały jego słowa. “Santiago! Idę po powietrzu! Czemu nie? Jestem Pizarro!” Krzyknął ile sił w płucach: “Pizarro! Pizarro!” i czekał, aż jego imię wróci do niego echem.
Piziarro! Piziarro!
 
Roześmiał się. Poszedł dalej.
Pochylony do przodu Tanner siedział w wielkiej, migającej światełkami półkuli - laboratorium obrazów na dziewiątym piętrze. Obserwował, jak mała figurka w centrum holotanku kroczy; dostojna, napuszona. Skulony obok niego Lew Richardson, z dłońmi wciśniętymi w rękawice systemu danych, by móc bezustannie przesyłać informacje sieci permutacyjnej, wydawał się niemal nie oddychać - w rzeczywistości sprawiał wrażenie, jakby był tylko jedną więcej częścią sieci.
Ale Richardson jest właśnie taki, pomyślał Tanner, całkowicie poświęca się najbliższemu celowi. Pozazdrościć. Należeli do dwóch różnych gatunków. Ri­chardson żył, by programować i tylko programować. Taką miał wielką pasję. Tanner nigdy nie potrafił zrozumieć do końca ludzi kierujących się wielkimi pasjami. Richardson był reliktem wcześniejszej epoki, epoki, w której coś się jeszcze liczyło, w której można było zachować wiarę w znaczenie własnych osiągnięć.
- Jak ci się podoba zbroja? - zapytał Richardson. - Mam wrażenie, że wyszła doskonale. Skopiowaliśmy ją ze starych grafik. Klasa!
- Akurat strój na tropiki - odparł Tanner. - Blaszany garniturek i hełm do kompletu.
Kaszlnął i niecierpliwie poruszył się w fotelu. Pokaz trwał już pół godziny i nie zdarzyło się jeszcze nic, co miałoby jakieś znaczenie - maleńka brodata postać w hiszpańskiej zbroi maszerowała po prostu tam i sam poprzez świetliste pole - i Tanner zaczynał się niecierpliwić.
Richardson najwyraźniej nie zauważył ostrego tonu Tannera i niecierpliwości, z jaką drgnął on w fotelu. Po prostu dalej dostrajał aparaturę drobnymi ruchami. Sam był drobny, schludnie ubrany i schludnie wyglądający; miał spłowiałe, jasne włosy, bladoniebieskie oczy i cienkie, proste usta. Tanner wydawał się przy nim wielki i niechlujny. W teorii był szefem Richardsona i jego projektów badaw­czych, lecz w rzeczywistości zawsze pozwalał mu robić to, na co Richardson akurat miał ochotę. Tym razem - pomyślał - może trzeba będzie w końcu nieco przykrócić cugli.
Od czasu, gdy Richardson zaczaj się bawić w te symulacje historyczne, była to dwunasta lub trzynasta demonstracja, do oglądania której go zmusił. Poprzednie skończyły się różnego rodzaju katastrofami i Tanner zaczynał się poważnie niepo­koić i o tę, i o projekt, któremu udzielił swej aprobaty kiedyś, dawno temu. Coraz trudniej przychodziło mu wierzyć, że te prace mogą służyć jakiemukolwiek użyte­cznemu celowi. Jak to się stało, że pozwolił, by grupa Richardsona straciła tyle czasu i tyle pieniędzy? Jaką miało to mieć praktyczną wartość? Jaki przynieść pożytek?
To tylko gra, pomyślał Tanner. Kolejny desperacki, pozbawiony jakiegokol­wiek znaczenia, kaskaderski wyczyn, kolejny absurdalny piruet w bezsensownym balecie. Marnowanie ogromnych środków na pokaz pomysłowości dla samej pomysłowości, nic innego; masz tu przykład dekadencji w sam raz dla siebie.
Maleńki obraz w holotanku zaczął tracić kształt i kolor.
- Ocho - powiedział Tanner. - Znika. Jak wszystkie poprzednie. Lecz Richardson potrząsnął głową.
- Tym razem jest inaczej, Harry.
- Tak sądzisz?

Podstrony