— Na nic cała twoja ironia, Yarisie. Pojawi się na pewno. — Mówił to jak
ktoś, kto pragnie dodać sobie animuszu.
Wokół ognia siedziało teraz sześciu mężczyzn. Tym szóstym był Smiorgan,
hrabia Smiorgan Łysy z Purpurowych Miast. Niski, zwalisty pięćdziesięciolatek o poznaczonej szramami twarzy, częściowo porośniętej grubym, czarnym włosem. Wzrok miał ponury, a serdelkowate palce błądziły nerwowo po bogato zdo-bionej rękojeści miecza. Zgodnie z przydomkiem pozbawiony był czupryny. Na misterną, lśniącą zbroję narzucił obszerny wełniany płaszcz w kolorze spłowiałej purpury.
— Nigdy nie kochał swego kuzyna — powiedział chropawo Smiorgan. —
Zapowiada się niezła rozróba. Yyrkoon zasiada na Rubinowym Tronie w jego
pałacu, a o nim mówi jak o zdrajcy wyjętym spod prawa. Trudno będzie Elrykowi odzyskać tron i narzeczoną, ale my pomożemy mu, bowiem jest człowiekiem godnym zaufania.
— Noc chyba natchnęła cię wiarą, hrabio — uśmiechnął się blado Yaris.
— Optymizm to rzadki skarb w dzisiejszych czasach. Ja bym powiedział. . . —
Urwał, by zaczerpnąć głęboko powietrza, i spojrzał badawczo na swoich towarzyszy. Przemknął wzrokiem od szczupłolicego Dharmita z Jharkor do Fedana z Lormyr, który przygryzł wargi i wbił wzrok w ogień.
— No, Yarisie — zachęcił go Naclon, mieszkaniec Vilmirianu o pospolitych
19
rysach. — Posłuchajmy, co takiego ciekawego masz nam do powiedzenia.
Yaris spojrzał na Jiku, dandysa, który ziewał właśnie w ramach świadomej
nieuprzejmości i drapał się po długim nosie.
— Dalej! — Niecierpliwił się Smiorgan. — O co chodzi, przyjacielu?
— Powiedziałbym, że im szybciej przestaniemy marnować czas, tym lepiej.
Elryk pewnie śmieje się teraz z naszej głupoty, siedząc w jakiejś tawernie setki kilometrów stąd, albo może nawet dogaduje się ze Smoczymi Książętami, by nas załatwić. Od lat planowaliśmy tę wyprawę, a mamy na nią bardzo mało czasu.
Nasza flota jest zbyt wielka i nazbyt rzuca się w oczy. Nawet, jeśli Elryk nas nie zdradził, to szpiedzy wkrótce ruszą na wschód, by ostrzec kogo trzeba na Smoczej Wyspie, że nasza flota się zbiera. Gramy o wysoką stawkę. Albo uda nam się podbić największe miasto kupieckie świata i zdobyć niewiarygodne bogactwa, albo, jeśli nazbyt długo będziemy czekać, zginiemy okrutną śmiercią z rąk Smoczych Książąt. Pospieszmy się, zanim nasza zdobycz dowie się, co ją czeka i zbierze siły!
— Zawsze byłeś chorobliwie nieufny, Yarisie — powiedział powoli król Na-
clon z Vilmiru mierząc pogardliwie wzrokiem spiętego młodzieńca. — Bez Elryka nigdy nie dotrzemy do Imrryru. Tylko on zna labirynt kanałów prowadzących do tajemnych przystani. Jeśli Elryk się nie pojawi, wówczas wszystkie nasze wy-siłki pozostaną bezowocne i skazane na porażkę. Potrzebujemy go i musimy czekać. Chyba że postanowimy porzucić nasze plany i po prostu wrócimy do domów.
— O nie, godzę się na ryzyko — krzyknął coraz bardziej wzburzony Yaris. —
Też coś, do domów! Starzejecie się. Wszyscy. Skarbów nie zdobywa się strategią i planowaniem, ale szybkim i bezlitosnym atakiem.
— Głupi jesteś! — przetoczył się nad czerwoną od ognia salą głos Dharmita, a za nim rozbrzmiał zmęczony śmiech. — Tak samo gadałem, gdy byłem mło-dy, zanim jeszcze straciłem świetną flotę. Tylko podstęp i wiedza Elryka mogą dać nam Imrryr. To i największa flota, jaka wypłynęła na Morze Szeptów od czasu, gdy sztandary Melniboné załopotały nad wszystkimi krajami świata. Jesteśmy najpotężniejszymi władcami mórz, każdy z nas ma na swe rozkazy ponad sto
szybkich okrętów. Nasze imiona są sławne i budzą strach, nasze floty nawiedzają wybrzeża dziesiątków pomniejszych narodów. Jesteśmy siłą! — Zacisnął potężną pieść i pomachał nią przed twarzą Yarisa. Uspokoił się zaraz i uśmiechnął się, spoglądając na młodzieńca. Teraz już staranniej dobierał słowa. — Ale to wszystko to nic, marność wobec siły, którą rozporządza Elryk. Mam na myśli potęgę wiedzy, czarów, zaklęć. Jego ojciec przekazał mu sekret labiryntu, który strzeże Miasto Snów od morza, a przedtem sam otrzymał go od swoich przodków. I tak Imrryr tka swoje sny w spokoju, i będzie tak, dopóki nie zdobędziemy przewodnika, któ-
ry przeprowadzi nas przez tę sieć kanałów. Elryk jest nam niezbędny. Zarówno on jak i my zdajemy sobie z tego sprawę. Taka jest prawda!
— Miło mi słyszeć, jak wielkie okazujecie mi zaufanie, panowie — rozległ
20
się głos od wejścia do sali. Głowy wszystkich sześciu władców obróciły się ku drzwiom.
Cała pewność siebie Yarisa uleciała, gdy spojrzał na Elryka. Karmazynowe
oczy Melnibonéanina były stare i jakby patrzące w wieczność, tkwiły jednak w przystojnej, młodzieńczej twarzy. Yaris wzdrygnął się i obrócił plecami do przybysza, woląc już wpatrywać się w płomienie.
Elryk uśmiechnął się ciepło, gdy hrabia Smiorgan ujął go za ramię. CM dawna łączyła ich szczególna przyjaźń. Albinos przywitał się z pozostałą czwórką i mięk-kim krokiem podszedł do ognia. Yaris odsunął się, by go przepuścić. Elryk był
szeroki w barach i wąski w biodrach, białe włosy zebrane miał na karku w kitkę, z oczywistych zaś powodów nosił akurat strój barbarzyńców południa: wysokie do kolan buty ze skóry łani, napierśnik z klepanego srebra, kaftan w biało-czarną kratkę, płócienne spodnie ze szkarłatnej wełny i rdzawo-zielony płaszcz. U pa-sa dźwigał runiczny miecz z czarnego żelaza, budzącego przerażenie Zwiastuna Burzy, niezwykły oręż o pradawnej i magicznej mocy.
Cały ten niegustowny i pstrokaty strój nie pasował ani do zmysłowego oblicza, ani do długopalcych, pozornie delikatnych dłoni, wyraźnie jednak zaznaczał fakt, iż nowo przybyły nie należy do kompanii — był tu kimś obcym, outsiderem.
Podobny efekt osiągnąłby zresztą niezależnie od ubioru, same oczy i kolor skóry też by wystarczyły.
Elryk, ostatni władca Melniboné, albinos, czerpał swe siły ze źródeł strasz-nych innym śmiertelnikom.