Davis tylko spojrzał na nią i uniósł brwi, jakby miał do czynienia z wariatką. Jego zdaniem to pytanie nie zasługiwało na odpowiedź. To tyle, jeśli chodzi o tę teorię, pomyślała Marissa, przypominając sobie reakcję Ralpha.
Stanęli przed zamkniętymi drzwiami. Davis wyciągnął klucze i wprowadził Marissę do niewielkiej sali, która mieściła około stu pięćdziesięciu osób. Marissa dostrzegła, że wszystkie miejsca były zajęte, a z tyłu, za ostatnim rzędem, stało jeszcze sporo ludzi. Salę wypełniał gwar prowadzonych rozmów. Wszystkie ucichły jak nożem uciął, gdy zbliżyła się do podium, czując na sobie wzrok wszystkich zebranych. Z krzesła stojącego na podium podniósł się na jej widok wysoki, zdumiewająco chudy mężczyzna i uścisnął jej dłoń. Davis przedstawił go jako doktora Guya Weavera, z którym rozmawiała już przez telefon.
- Doktor Blumenthal - rozpoczął Weaver niskim, głębokim głosem, kontrastującym z jego figurą - nie ma pani pojęcia, jak się cieszę, że panią widzę.
Marissa pomyślała, że chyba wzięli ją za kogoś innego. Jej najgorsze obawy zaczęły się sprawdzać, kiedy Weaver, postukawszy najpierw palcem w mikrofon, aby upewnić się, czy działa, począł przedstawiać jej osobę. Używał przy tym takich superlatyw, że Marissa czuła się coraz bardziej zażenowana. Z jego słów wynikało, że CKE to właściwie ona, a sukcesy Centrum to jej sukcesy. Następnie, ruchem swego długiego ramienia, przekazał jej mikrofon.
Marissa nigdy nie czuła się swobodnie, przemawiając do większej grupy ludzi, teraz jednak onieśmielenie odebrało jej mowę.
Nie miała najmniejszego pojęcia, czego od niej oczekują, a już zupełnie nie wiedziała, co ma tym ludziom powiedzieć. Skorzystała z kilkunastu sekund potrzebnych na sprawdzenie mikrofonu, by zebrać myśli.
Spojrzawszy po twarzach zgromadzonych, Marissa zauważyła, że połowa z nich ma pozakładane maski chirurgiczne. Dostrzegła również duże zróżnicowanie etniczne, rozmaite rasy i kolory skóry. Znaczna rozpiętość wieku uświadomiła jej, że kiedy Davis wspominał o personelu, miał na myśli nie tylko lekarzy, ale wszystkich pracowników szpitala. Widziała nadzieję w ich wzroku i żałowała, że brak jej wiary w możliwości poprawy sytuacji w szpitalu.
- Przede wszystkim powinniśmy upewnić się co do diagnozy - zaczęła niepewnym głosem, którego wysokość błądziła gdzieś o kilka oktaw wyżej od jej normalnego tonu. W miarę mówienia, jej głos powracał do normy, choć Marissa nadal nie wiedziała, co ma mówić. Usiłowała zapewnić słuchaczy, mimo iż sama nie była tego pewna, że epidemia zostanie zahamowana przy przestrzeganiu ścisłej izolacji pacjentów, wydzielonej opieki i racjonalnej procedury kwarantanny.
- Czy wszyscy będziemy chorzy?! - krzyknęła jakaś kobieta stojąca z tyłu. Na sali zawrzało. Tego obawiali się najbardziej.
- Miałam bezpośrednio do czynienia z ostatnimi dwoma wybuchami epidemii - oświadczyła Marissa - i nie zachorowałam, pomimo kontaktów z zainfekowanymi pacjentami. - Nie miała zamiaru wspominać o swych obawach o własne zdrowie. - Ustalono, że do rozprzestrzeniania się Eboli potrzebny jest bliski kontakt osobisty. Przenoszenie poprzez cząsteczki powietrza zostało wykluczone...
Zauważyła, że na te słowa część osób zdjęła maski. Obejrzała się na Weavera, który zachęcił ją do dalszego mówienia, podnosząc w uznaniu kciuk.
- Czy naprawdę musimy pozostać w szpitalu? - zapytał ubrany w biały fartuch lekarski mężczyzna z trzeciego rzędu.