Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


— No, parę minut, z dziesięć może...
— Ty głupia! To się gotuje najmarniej dwie i pół godziny! Na początku to twardnieje...!

Bardzo możliwe, że po dwóch i pół godzinach gotowania z wymiączka wychodzą
delikatne sznycelki. Żeńska część ludności Śląska z pewnością wie o tym lepiej niż ja. Reszta kraju, jeśli chce, może spróbować. Odpowiedzialności nie biorę.
WĘDZENIE
Też nie upieram się, że to taka sztuka na co dzień, ale gdyby ktoś miał ochotę...
Albo gdyby siedział na kontrakcie w krajach arabskich i przyjeżdżał na urlop do kraju, oczyma duszy widząc tylko jadalną martwą naturę: stosy szynki, boczku, żeberek, kiełbas...

W wyżej wymienionych okolicznościach przyjechały moje dzieci, spragnione
wieprzowiny, której w Afryce nie uświadczy. Kupiły pół świniaka i zażądały uwędzenia, żeby zabrać ze sobą zapasy, dające korzyść dodatkową. Arabski celnik na widok głowizny,
względnie boczku, zamykał oczy, zamykał kontrolowaną walizkę i gestem zgrozy odpędzał
podróżnego. Podróżny musiałby być nienormalny, żeby przejść na niewłaściwą stronę.

Wędzenie odbyło się na działce pracowniczej, stanowiącej własność rodzinną, a
wędzarnię stanowiła rura blaszana o średnicy 65 centymetrów, wysokości prawie półtora
metra, na dole poprzecinana i wygięta na zewnątrz. Na tych wygiętych kawałkach stała,
porządnie przysypana ziemią, prowadził do niej wykopany w gruncie półmetrowy rowek i w rowku palił się ogień. Wewnątrz rury wisiało nasolone mięso, sznurkami uwiązane do
patyków, poziomo wspartych o krawędzie.
Zważywszy teren, drewna z drzew owocowych było skolko ugodno, ogień się palił to
bliżej rury, to dalej, dym leciał, kawałki świniaka wędziły się koncertowo i wszystko do końca byłoby dobrze, gdyby nie to, że cała procedura trwała przeraźliwie długo i moja
synowa straciła cierpliwość. Przy ostatniej porcji podsunęła ognisko bardziej w głąb, żeby szybciej osiągnąć efekt ostateczny, płomień buchnął, sznurek się przepalił i wielki kawał
żeberek wleciał w popiół i węgiel drzewny na dole.
Arabski celnik na widok głowizny, względnie boczku, zamykał oczy, zamykał kontrolowaną walizkę i gestem zgrozy odpędzał podróżnego.
Wcale nie chodziło o to, żeby te żeberka od razu upiec, ruszyła zatem akcja ratunkowa.
Proszę bardzo, niech ktoś spróbuje wyjąć szybko kawał mięsa z gorącej półtorametrowej
rury, z której wali dym i pod którą pali się ogień. Unieruchomionej wałem ziemnym. Z dna.
Jeden z obecnych na miejscu młodzieńców zdołał wreszcie tej sztuki dokonać.
Wyciągnął czarny ochłap na grabiach i, chichocząc szatańsko, ogłosił:
— A teraz wsiądę z tym do autobusu i będę mówił: „tyle zostało z mojej teściowej, tyle zostało z mojej teściowej”...
Może byśmy go poparli i wsiadłby do tego autobusu, gdyby nie to, że mojemu synowi i
synowej żal się zrobiło mięsa, a mieli obawy, że ochłap zostanie szaleńcowi odebrany
przemocą i przepadnie bezpowrotnie. Zdjęli żeberka z grabi, obtarli nieco z popiołu i powieźli do Algierii. Później zawiadomili rodzinę korespondencyjnie, że to zwęglone dało się oskrobać i żeberka były doskonałe.

Jeśli zatem ktoś chce wędzić mięso albo ryby, przede wszystkim musi skombinować
rurę. Blaszaną oczywiście. Uroda rury nie ma znaczenia.
Wędzony produkt trzeba nasolić. Może poleżeć parę godzin w słonej wodzie (nie
morskiej!) albo natarty solą na sucho.
Następnie należy go okręcić sznurkiem, mniej więcej jak zwykłą paczkę, i przyczepić do żelaznego haka. W braku haka można zrobić ze sznurka długą pętelkę i nawlec to na pręt.
Lepiej żelazny niż drewniany, bo drewniany zbyt łatwo się przepala, ale niech będzie i drewniany, tyle że trzeba go bez przerwy pilnować. I oczywiście lepszy hak niż pętelka, bo łatwiej nim operować.