— Ludzką głowę. W bardzo dużej reklamówce. Rozpoznałam ją, była to głowa tej fa-
cetki, która czołgała się poboczem zaraz po kraksie.
Opanował się całkowicie już po trzech sekundach.
— I kiedy to było?
— Jedenastego maja. Pod Paryżem.
— Dlaczego pani od razu nie wróciła?
— Bo najpierw zgłupiałam. Potem usiłowałam się zastanowić i postanowiłam wra-
cać, owszem, ale zaraz po tych deszczach zrobiło się gorąco i sam pan rozumie, pomy-
ślałam o lodówce. Kupiłam tę torbę-lodówkę jeszcze tego samego wieczoru, a zaraz na-
zajutrz złamałam nogę.
Pułkownik odruchowo spojrzał pod stół. Weszłam do niego krokiem dostatecznie
wdzięcznym, żeby sprawa złamania wyskoczyła na wstępie, wydarzenie zatem było mu
już znane. No, bez szczegółów.
— Z nogą przeczekałam trochę na okładach z lodu, bo miałam nadzieję, że mi się po-
prawi — kontynuowałam mijanie się z prawdą. — Nie bardzo wiem, jak miałabym wra-
cać z tą głową i nogą bez samochodu. Poprawiło się odrobinę, więc wyruszyłam. Reszta
należy do pana.
Wyraźnie było widać, że nie ucieszył go ten stan posiadania.
— I gdzie ta głowa teraz jest?
— Nadal w moim bagażniku. A co miałam z nią zrobić? Ugotować i dać do zjedze-
nia psom moich dzieci?
— Rany boskie...
— Czy są jakieś szansę, żeby mnie pan dalej przesłuchiwał na parterze? — spyta-
łam grzecznie, złażąc ze schodów po jednym stopniu. — Z tymi piętrami mam kłopoty,
a tortur się u nas podobno nie stosuje?
— Dobrze, znajdziemy jakiś pokój na parterze...
Kazali mi wjechać na policyjny parking. Wjechałam. Otworzyłam bagażnik i odsu-
nęłam się nieco, bo widok nie wydawał mi się rozrywkowy, niech go sobie sami ogląda-
ją. Wyjęli pudło, wnieśli do budynku, już niosąc, jakoś dziwnie spojrzeli na siebie, po-
stawili na stole w najbliższym pomieszczeniu i otworzyli.
62
63
Milczenie panowało tak długo, że wreszcie i ja spojrzałam. W torbie-lodówce znaj-
dował się olbrzymi ananas, w skorupie i z potężnym pióropuszem liści.
Zrobiło mi się słabo i pomyślałam, że chyba mnie szlag trafi. Gdzie, do wszystkich
diabłów, zdołali mi to zamienić?!!! Gdyby nie Grzegorz, uwierzyłabym, że miałam halu-
cynacje, ale, chwalić Boga, Grzegorz też ją widział! Zaraz, w torbie była, a tu ananas le-
żał luzem...
— To miał być dowcip? — spytał pułkownik lodowato, spoglądając na mnie mało
życzliwym wzrokiem.
Ręka mi skoczyła, żeby się popukać palcem w czoło, ale zdołałam ją pohamować.
— Jeśli wyglądam na wariatkę, to tylko w wyniku tego przeistoczenia — odpar-
łam ponuro. — Jednak mi ją rąbnęli. Nie zdążyłam powiedzieć panu wszystkiego, cały
czas ktoś usiłował dostać się do mojego bagażnika, mam świadka. Garażysta w Paryżu,
sam dzwonił, że u mnie alarm wyje. Może ktoś słyszał w Stuttgarcie, też wyło w nocy.
O kraksie pod Łodzią łatwo się pan dowie, o babie nazwiskiem Helena Wystrasz też pan
chyba uzyska wszystkie informacje.
— Skąd pani wie, że ona się tak nazywa?
— Powiedziała mi, kiedy się tam czołgała. Niemożliwe, żeby żyła, nikt jej przecież tej
głowy nie przyszył!
Pułkownik rozmyślał przez chwilę, przyglądając mi się podejrzliwie i chyba z du-
żą niechęcią. Nagle zrozumiałam upór złoczyńców, oczywiście, gdybym mu zaprezen-
towała tę głowę, potraktowałby moje zeznanie poważniej, bez głowy nie dość, że może
zlekceważyć całkowicie, to jeszcze łupnie mi grzywnę za wprowadzanie władzy w błąd.
W ogóle, nie ma głowy, nie ma sprawy, niech to jasny piorun strzeli!
— Odgaduję, że lubić, to pan mnie nie lubi — powiedziałam gniewnie. — Ale może
nie lubi pan także któregoś ze swoich kolegów, niech mu pan mnie podrzuci. Nie zmie-
niam zeznań, tę głowę miałam. I chcę się dowiedzieć, jak to było z tą kraksą, bo mam
wrażenie, że facetka albo sama wyskoczyła z samochodu dwie sekundy wcześniej, albo
ją wypchnięto. I niech ktoś sprawdzi, czy ma głowę. I proszę bardzo, tu jest mój pasz-
port, a w nim daty przekraczania granicy!
— Załatwiała pani ubezpieczenie — odparł na to natychmiast, co dowodziło, że słu-
chał mojego gadania uważnie. — Mogła pani zostawić samochód, wrócić do kraju, ktoś
na panią czekał, zrobiła pani, co chciała, a odjechała de facto następnego dnia. Czy też
późnym wieczorem.
— A wszystko po to, żeby się tu przed panem skompromitować...?
— No nie. Coś pani może nie wyszło. Protokół w każdym razie spiszemy.
Dwóch funkcjonariuszy niższego szczebla przysłuchiwało się naszej rozmowie
z nie skrywanym zainteresowaniem. Zostali wysłani po protokólantkę i magnetofon.
Zagnieździliśmy się już w tym pokoju, mimo wszystko pułkownik darował mi schody,
chociaż wyglądało na to, że ma wielką ochotę mnie po nich przepędzić. Ale może szko-
da mu było czasu.
64
65
Powtórzyłam relację bardzo porządnie. Mijałam się z prawdą tak delikatnym slalo-
mem, że zapamiętanie łgarstw nie sprawiało mi trudności. Zgodziłam się to wszystko
podpisać. Po czym zrobiło się gorzej.
— Czy ktokolwiek jeszcze, oprócz pani, widział tę głowę, albo wie o niej? — spytał
pułkownik, układając porządnie nieliczne kartki.
Zawahałam się. Włączenie w imprezę Grzegorza było ryzykowne, nie zdążyłam się
z nim porozumieć, mógł mnie wkopać bezwiednie. Zarazem sam popaść w kłopoty,
gdyby te wszystkie gliny zaczęły rozmawiać ze sobą na drodze oficjalnej. Wahanie oka-
zało się zgubne.
— A więc ktoś wie — zawyrokowała władza, nareszcie z zadowoleniem. — Kto
taki?
Podjęłam decyzję.