Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


— Tak, dlaczego? — zawtórował mu Fizyk.
— Bo nie jestem pewny swego. Nie wiem nawet, w któ­rej stronie go szukać. Rakieta wirowała. Straciłem orien­tację. Mimo to istnieje szansa, choć nikła, że otrzymamy jakąś pomoc. Wolałbym o tym nie mówić, ale każdy z was i tak dobrze to przecież wie — nasze szansę są w ogóle bar­dzo małe. Ponadto — potrzebujemy wody. Przeważająca część zapasu zalała dolną kondygnację i jest skażona. Tak więc uważam, że możemy sobie pozwolić na pewne ryzyko.
— Zgadzam się z tym — powiedział Doktor.
— I ja się zgadzam — dodał Fizyk.
— Niech będzie — mruknął Cybernetyk i oddalił się o kilka kroków, patrząc na południe, jakby nie chciał sły­szeć, co powiedzą inni. Chemik skinął głową. Inżynier nie odezwał się, zeszedł tylko z pagórka, zarzucił na barki ple­cak i spytał:
— Dokąd?
Na północ — powiedział Koordynator. Inżynier ruszył z miejsca, inni przyłączyli się do niego. Kiedy obejrzeli się po kilku minutach, pagórka nie było już prawie widać — tylko kadłub rakiety wznosił się na tle nieba, niczym lufa owiała polowego.
Było bardzo gorąco. Ich cienie, w miarę jak szli, skra­cały się, buty zapadały w piasku, słychać było tylko mia­rowe stąpania i przyspieszone oddechy. Zbliżali się do jed­nego z owych wysmukłych kształtów, które o zmroku wzięli za drzewa. Zwolnili kroku. Z burego gruntu wznosił się pio­nowy pień, szary niczym skóra słonia, o słabym, metalicz­nym połysku. Pień ten, nie grubszy u nasady od męskiego ramienia, przechodził górą w kielichowate rozszerzenie, które u szczytu, jakieś dwa metry nad ziemią, rozpościerało się płasko. Niepodobna było zobaczyć, czy kielich jest otwarty u góry, czy nie. Trwał zupełnie nieruchomo. Lu­dzie stanęli kilka metrów od osobliwego tworu, a Inżynier ruszył ku niemu impulsywnie i podnosił już rękę, aby dotknąć “pnia", gdy Doktor krzyknął:
— Stój!
Inżynier cofnął się odruchowo. Doktor odciągnął go za ramię, podniósł z ziemi kamyk, nie większy od fasoli, i rzu­cił wysoko w powietrze. Kamyk zakreślił stromy łuk i spadł prosto na z lekka pofałdowany, rozpłaszczony wierzch kie­licha. Wszyscy drgnęli, tak gwałtowna i nieoczekiwana była reakcja. “Kielich" zafalował, stulił się, rozległ się krótki syk, jakby wypuszczanego gazu, i cała, drżąca teraz febry­cznie, szarawa kolumna zapadła się w ziemię, jakby wessa­na do jej wnętrza. Wytworzony otwór na moment wypeł­niła brunatna, pieniąca się maź, potem zaczęły po jej po­wierzchni pływać kruszyny piasku, kożuch ten był coraz grubszy, a po kilku dalszych sekundach po otworze nie zo­stało i śladu; powierzchnia piaszczystego gruntu była gład­ka, jak wszędzie dokoła. Stali jeszcze nie ochłonąwszy ze zdumienia, gdy Chemik krzyknął:
— Patrzcie!
Obejrzeli się. Przed chwilą otaczały ich, w odległości kilkudziesięciu metrów, trzy lub cztery podobne, wysokie i wąskie twory — teraz nie było ani jednego.
— Zapadły się wszystkie?! — zawołał Cybernetyk. Wytężali wzrok, ale nie zobaczyli najmniejszego śladu po “kielichach". Słońce przypiekało coraz mocniej, upał ciężki był do zniesienia. Ruszyli dalej.
Po godzinie rozciągnęli się w długą karawanę. Pierw­szy szedł Doktor, który niósł teraz plecak, za nim Koordy­nator. Pochód zamykał Chemik. Wszyscy porozpinali kom­binezony, niektórzy podwinęli ich rękawy, oblani potem, z wyschniętymi ustami wlekli się wolno równiną. Na ho­ryzoncie zamajaczyła długa, pozioma smuga.
Doktor przystanął i zaczekał na Koordynatora.
— Jak myślisz, ileśmy zrobili?
Koordynator spojrzał w tył, pod słońce, gdzie pozostała rakieta. Nie było jej już widać.
— Planeta ma promień mniejszy od ziemskiego — po­wiedział. Odchrząknął, chustką przetarł twarz. — Zrobiliś­my z osiem kilometrów — zadecydował.
Doktor ledwo patrzył przez szczeliny opuchniętych po­wiek. Na kruczych włosach miał płócienną myckę. Co jakiś czas zwilżał ją wodą z manierki.
— To jednak szaleństwo, wiesz? — powiedział i uś­miechnął się nieoczekiwanie. Obaj patrzyli teraz w stronę, gdzie jeszcze niedawno nikłą, skośną kreską rysowała się nad samym horyzontem rakieta. Teraz widać tam było tyl­ko bladoszare w oddaleniu, cienkie sylwetki “kielichów"! Wynurzyły się z powrotem nie wiedzieć kiedy. Inni podeszli do nich. Chemik rzucił na ziemię zrolowaną płachtę namio­tową i usiadł, a raczej zwalił się na nią.
— Jakoś nie widać śladów tutejszej cywilizacji — po­wiedział Cybernetyk, grzebiąc w kieszeniach. Znalazł pa­stylki witaminowe w pomiętym opakowaniu i częstował wszystkich.
— Na ziemi nie znalazłbyś takiego pustkowia, co? — dodał Inżynier. — Ani dróg, ani jakichś maszyn latających.
— Nie sądzisz chyba, że akurat tutaj znajdziemy wierną kopię ziemskiej cywilizacji? — parsknął Fizyk.

Podstrony