Nikt nie wie, jakie były ich myśli, jakie żale w chwili śmierci, z jakimi słowami na ustach umarli. Lecz jest coś pięknego w nagłym przejściu tych serc od najgwałtowniejszej walki i wysiłku, i straszliwego hałasu, od rozległej, nieukojonej, wściekłej powierzchni mórz — do wielkiego spokoju głębin, których snu nie zamąciło nic od zarania wieków.
XVIII
Jeśli słowo „przepadły” kładzie kres wszelkiej nadziei i ustala straty akcjonariuszy, słowo „zapóźniony” potwierdza trwogi już obudzone w wielu domach i otwiera pole dla spekulacji.
Oczywiście spekulacji na ubezpieczeniach przeciw stratom morskim. Jest pewna kategoria optymistów, którzy gotowi są ponownie ubezpieczyć zapóźniony statek za bardzo wysoką cenę. Ale nic nie może ubezpieczyć serc na wybrzeżu od gorzkiego wyczekiwania na najgorsze.
Gdyż jeśli statek „przepadły” nie pojawił się ani razu za pamięci marynarzy z mego pokolenia, imię „zapóźnionego” okrętu, jakby ważąc się na skraju złowrogiego nagłówka, ukazywało się czasem w rubryce statków „przybyłych”.
Z jakąż wspaniałością musi jaśnieć matowa farba drukarska na kilku literach tworzących imię okrętu w niespokojnych oczach tych, którzy przeszukują gazetę z trwogą i, drżeniem. Jest to jak wiadomość o skasowaniu wyroku żałoby grożącej wielu domom, nawet jeśli niektórzy ludzie z załogi są najbardziej samotni ze śmiertelników wędrujących po morzach.
Agent, który ubezpieczył statek po raz drugi, optymista wśród ludzi przewidujących zło i katastrofę, uderza się z zadowoleniem po kieszeni. Akcjonariusz, co usiłował zmniejszyć grożącą mu stratę, żałuje swego przedwczesnego pesymizmu. Okręt okazał się wytrzymalszy, nieba łaskawsze, morze mniej gniewne, a może ludzie na pokładzie dzielniejsi, niż akcjonariusz przypuszczał.
„O statku tym a tym, który szedł do takiego a takiego portu i był uznany za «zapóźniony», doniesione wczoraj, że przybył bezpiecznie do celu podróży.”
Tak brzmią urzędowe słowa ułaskawienia zwrócone do serc na lądzie zagrożonych strasznym wyrokom. Nadbiegają szybko z drugiej strony ziemi po drutach i kablach, bowiem telegraf to wielki uśmierzyciel niepokoju. Potem oczywiście nadejdą szczegółowe wiadomości. I może przyniosą opowieść o wyratowaniu się cudem, o uporczywym pechu, o silnych wiatrach i złej pogodzie, o lodach, o ciszy bez końca lub nieustannych sztormach przeciwnych; opowieść o zwyciężonych trudnościach, o przeszkodach, którym stawiała czoło drobna garstka ludzi wśród wielkiej samotności morza; opowieść o sprycie, odwadze — a może o bezbronności.
Spośród wszelkich statków uszkodzonych przez morze parowiec ze straconą śrubą jest najbardziej bezbronny. A jeśli prąd go poniesie w odludne okolice oceanu, wówczas staje się szybko zapóźniony. Groźba zawarta w słowie „zapóźniony” i nieodwołalność słowa „przepadły” spadają szybko na parowce, których życie, podsycane węglem i zionące czarnym oddechem dymu, toczy się bez względu na wiatr i fale. Taki właśnie parowiec, i, to wielki w dodatku, którego żywot był rekordem wiernej punktualności w krążeniu od lądu do lądu bez względu na wiatr i morze, stracił raz swoją śrubę na południu, w czasie podróży do Nowej Zelandii.
Był to zimowy, pochmurny okres chłodnych wiatrów i wielkich fal. Z pęknięcia wału śrubowego życie zdawało się opuszczać wielkie ciało parowca, który z upartego, pysznego istnienia przeszedł do biernego stanu dryfującej kłody. Statek chory wskutek własnej niedoskonałości nie wzrusza nas tak głęboko jak statek zwyciężony w walce z żywiołami, walce, która stanowi właśnie dramat jego życia. Żaden marynarz nie spojrzy bez współczucia na okręt niezdatny do żeglugi, lecz gdy się patrzy na żaglowiec pozbawiony wyniosłych masztów, to tak jakby się patrzyło na zwyciężonego, lecz nieugiętego wojownika. Jest zuchwałe wyzwanie W pieńkach, które zostają po masztach i wznoszą się jak okaleczone członki ku groźnemu marsowi burzliwego nieba; jest wzniosłe męstwo w liniach żaglowca biegnących w górę ku dziobowi; a z chwilą gdy na prowizorycznym maszcie podniesie się szmat płótna obrócony na wiatr, aby stawić czoło morzu, żaglowiec będzie dalej pruł fale z nieposkromioną odwagą.
XIX
Sprawność parowca polega mniej na jego dzielności niż na sile, którą parowy statek w sobie nosi. Ta siła drga i bije jak pulsujące serce między żelaznymi żebrami, a gdy się zatrzyma, parowiec — którego życie jest nie tyle walką, co pogardliwym ignorowaniem morza — słabnie i umiera na falach. Żaglowiec, statek o nie pulsującym kadłubie, wiedzie, rzekłbyś, tajemnicze życie jak gdyby nieziemskie, pokrewne magii niewidzialnych sił, a podtrzymywane tchnieniem życiodajnych i śmiercionośnych wichrów.
Tedy ów wielki parowiec, konający od nagłego ciosu, dryfował — niezgrabny trup — daleko od szlaku innych okrętów. I byłby naprawdę się dostał do rubryki „zapóźnionych” lub może „przepadłych”, gdyby wielorybnik, dążący na północ ze swego podbiegunowego terenu łowów, nie dostrzegł go niewyraźnie wśród śnieżnej zawiei niby dziwną, rozkołysaną wyspę. Żywności było w bród na parowcu i sądzę, że pasażerowie nie przejmowali się tym wypadkiem; w niezwykłym ich położeniu dokuczała im chyba tylko beznadziejna nuda albo niejasny lęk. Czy pasażer odczuwa kiedy życie statku, który go wiezie na kształt szacownej paki z wysoce wrażliwym towarem? Człowiekowi, co nigdy pasażerem nie był, niepodobna tego rozstrzygnąć. Ale wiem, że nie ma cięższej próby dla marynarza niż czuć pod nogami martwy statek.