Conway chciał w pierwszej chwili odpowiedzieć „A ty nie”, ale pomyślał, że taki komplement
może zabrzmieć opacznie, a tylko tego brakowało, żeby jeszcze obraził Murchison. Nagle jednak coś przyszło mu do głowy.
— Całkiem zapomniałem. . . jesteś po pracy, a ja jeszcze nic dziś nie jadłem. Dasz się zaprosić na obiad?
— Tak, chętnie.
Restauracja mieściła się wysoko na szczycie klifu, nad pomostami do skoków, i była otoczona
przezroczystą ścianą, która pozwalała cieszyć oczy widokiem morza, ale chroniła od hałasu. To było jedyne miejsce na całym poziomie rekreacyjnym, gdzie można było porozmawiać w ciszy. Jednak
Conway i Murchison marnowali okazję, gdyż prawie się nie odzywali.
Dopiero w połowie posiłku dziewczyna przerwała milczenie:
— I widzę, że prawie nie jesz.
— Miałaś kiedyś własny statek kosmiczny? — spytał nagle Conway. — Albo może pilotowałaś
jakiś?
— Ja? Oczywiście, że nie!
142
— A gdyby zdarzyła się katastrofa i zostałabyś na uszkodzonym statku z rannym i nieprzytom-nym astrogatorem, napęd zaś byłby sprawny, potrafiłabyś wprowadzić koordynaty jakiejś planety należącej do Federacji? — naciskał Conway.
— Nie — odparła z irytacją Murchison. — Poczekałabym, aż astrogator odzyska przytomność.
O co ci właściwie chodzi?
— Niebawem będę zadawać te pytania wszystkim znajomym — mruknął ponuro Conway. —
Gdybyś odpowiedziała na któreś „tak”, miałbym choć jeden kłopot z głowy.
Murchison odłożyła nóż i widelec i zmarszczyła lekko brwi. Pięknie z tym wygląda, pomyślał
Conway. I tak samo, gdy się śmieje. I w ogóle zawsze. A szczególnie w kostiumie kąpielowym. Lubił
to miejsce, bo można się tu było pojawić w tak skąpym odzieniu. Żałował, że nie potrafi się otrząsnąć z przygnębienia i przez parę godzin zabawiać Murchison. Powątpiewał też, czy dziewczyna miałaby ochotę, aby ją odprowadził taki ponurak. O intymnym wykorzystaniu dwóch minut i czterdziestu
ośmiu sekund, które zostałyby im wtedy do przybycia robota, nie wspominając. . .
— Coś cię gryzie — powiedziała Murchison, po czym dodała ostrożnie: — Jeśli potrzebujesz
kogoś, żeby się wypłakać, służę ramieniem. Ale tylko w tym celu i w żadnym innym.
— A jakie inne cele mogłyby wchodzić w grę?
— Nie wiem — stwierdziła z uśmiechem. — Ale coś bym pewnie znalazła.
143
Conway nie odwzajemnił uśmiechu, tylko opowiedział wreszcie o tym wszystkim, co przypra-wiało go o ból głowy. W tym i o decyzjach dotyczących ludzi, również samej Murchison. Gdy
skończył, przez dłuższą chwilę milczała, a Conway patrzył ze smutkiem na młodą, bardzo piękną i mądrą kobietę, która namyślała się nad decyzją mogącą kosztować ją życie.
— Chyba zostanę — oznajmiła w końcu, tak jak spodziewał się Conway. — Ty oczywiście też
zostajesz?
— Jeszcze nie zdecydowałem — odparł ostrożnie. — I tak nie mogę odlecieć przed końcem
ewakuacji. A potem. . . może nie będzie po co zostawać. . . — powiedział i dodał, próbując skłonić ją do zmiany zdania: — Całe twoje doświadczenie w pracy z obcymi się zmarnuje. Jest jeszcze wiele innych szpitali, gdzie chętnie cię przyjmą. . .
Murchison usiadła prosto.
— Z tego, co mówisz, wynika, że będziemy mieli jutro pracowity dzień — stwierdziła rzeczo-
wym tonem pielęgniarki informującej opornego pacjenta o czekającym go zabiegu. — Powinieneś
się porządnie wyspać. Im szybciej wrócisz do siebie, tym lepiej. . . — Po czym całkiem innym tonem dodała: — Ale jeśli miałbyś ochotę najpierw mnie odprowadzić. . .
Rozdział czternasty
Następnego dnia, gdy instrukcja dotarła już do wszystkich, ewakuacja ruszyła szczęśliwie bez
zgrzytów. Chorzy nie sprawiali żadnych kłopotów, bo taki już los pacjenta, że w pewnej chwili musi opuścić szpital. Nieco dramatyczne okoliczności wiele w tej materii nie zmieniły. Inaczej wyglądała sprawa z punktu widzenia personelu. O ile dla pacjenta szpital jest tylko bolesnym epizodem, o tyle dla personelu stanowi on treść życia.
Niemniej tego akurat dnia personel również nie sprawiał kłopotów. Wszyscy robili dokładnie
to, co im kazano, chociaż zapewne nie tylko z przyzwyczajenia, ale i pod wpływem szoku. Praca bywa w takich wypadkach najlepszym lekarstwem. Jednak drugiego dnia, gdy większość nieco się
145
już otrząsnęła, zaczęły się protesty. Kierowano je oczywiście w pierwszej kolejności pod adresem Conwaya.
Trzeciego dnia Conway zadzwonił do O’Mary.
— W czym problem?! — wybuchnął, gdy psycholog zadał mu to pytanie. — A w tym, że nasza
banda geniuszy ma własne zdanie! Na dodatek im kto inteligentniejszy, tym na głupsze pomysły
wpada! Choćby ten kruchy jak jajko Prilicla, którego mógłby porwać większy przeciąg, upiera się, że nie opuści Szpitala. To samo powtarza doktor Mannon, chociaż jest już prawie Diagnostykiem.