Nie jestem lordem. To skomplikowane, ale nie jestem lordem. Sam o tym wiesz.
- I owszem - odparł tłustawy mężczyzna, nareszcie sadowiąc się na jednym z dębowych korzeni. Wyraźnie nie miał chęci stawiać swoich rzeczy na ziemi, bo bardzo powoli cofał dłonie. - Jak rzeczesz, lordzie Perrinie. A czy Rand... Lord Smok... czy on naprawdę chce, by lady Elayne zasiadła na tronie? Nie, żebym wątpił w twoje słowa - dodał pospiesznie. Ściągnąwszy z głowy kapelusz, znowu zaczął ocierać czoło. Mimo iż tak tęgi, pocił się co najmniej dwa razy mocniej, niżby dawało się wytłumaczyć samym upałem. - Jestem pewien, że Lord Smok postąpi dokładnie tak, jak powiadasz. - Jego śmiech zabrzmiał niepewnie. - Chciałeś ze mną pogadać. Ale jestem pewien, że nie o mojej starej karczmie.
Perrin westchnął ze znużeniem. Przyszło mu do głowy, że nie ma chyba nic gorszego jak starzy przyjaciele i sąsiedzi, którzy kłaniają się i przed nim szurają nogami, ale tamci przynajmniej czasami zapominali się i mówili, co myślą. I żaden z nich się go nie bał.
- Znalazłeś się daleko od domu - powiedział łagodnym głosem. Nie wolno naciskać na człowieka, który gotów lada chwila umrzeć ze strachu. - Byłem ciekaw, co cię tu sprowadziło. Mam nadzieję, że nie jakieś kłopoty.
- Powiedz mu wszystko zrozumiale, Baselu Gill - wtrąciła ostro Lini, podchodząc energicznym krokiem do drzewa. - Pamiętaj, bez żadnych upiększeń. - Nie było jej tylko przez krótki czas, a jednak jakimś sposobem zdążyła obmyć twarz i dłonie, a także uczesać się w schludny siwy koczek z tyłu głowy. I prawie dokładnie otrzepać z kurzu prostą wełnianą suknię. Wykonawszy nienaganny ukłon przed Perrinem, obróciła się i pogroziła Gillowi sękatym palcem. - Są trzy rzeczy, które irytują do szaleństwa: ból zęba, niewygodne buty i mężczyzna gaduła. A więc trzymaj się tematu i nie opowiadaj młodemu lordowi więcej, niż ten chce usłyszeć. - Przez chwilę patrzyła z przyganą na oszołomionego oberżystę, po czym nagle jeszcze raz prędko dygnęła przed Perrinem. - On naprawdę uwielbia brzmienie własnego głosu... większość mężczyzn je uwielbia... ale opowie ci wszystko, jak się patrzy, mój lordzie.
Pan Gill spojrzał na nią spode łba, a kiedy machnęła gwałtownie, ręką na znak, że ma mówić, mruknął niewyraźnie:
- Chuda, stara... - Tyle Perrin usłyszał.
- Otóż zdarzyło się tak... mówiąc pokrótce... - Tłusty mężczyzna raz jeszcze spojrzał ponuro na Lini, ale ona udała, że tego nie zauważa - że robiłem interesy w Lugard. Kroiła się okazja nabycia importowanego wina. Ale to cię nie interesuje. Oczywiście zabrałem ze sobą Lamgwina i Breane, bo ona nie spuszcza go z oka nawet na godzinę, jeśli nie musi. Po drodze poznaliśmy panią Dorlain, to znaczy panią Maighdin, bo tak ją tytułujemy, oraz Lini i Tallanvora. I rzecz jasna Balwera. Po drodze. Niedaleko Lugard.
- Maighdin i ja byłyśmy na służbie w Murandy - wtrąciła ze zniecierpliwieniem Lini. - Aż do wybuchu kłopotów. Tallanvor był wynajętym strażnikiem w tymże Domu, a Balwer sekretarzował. Bandyci spalili dwór i nasza pani nie mogła już dłużej nas zatrzymać, więc postanowiliśmy wyprawić się w podróż. Razem. Dla bezpieczeństwa.
- Już to powiedziałem, Lini - burknął pan Gill, drapiąc się za uchem. - Kupiec win wyjechał z Lugard z jakiegoś powodu i... - Potrząsnął głową. - Za dużo tego, żeby się w to zagłębiać, Perrin. Wybacz mi. Wiesz, że w dzisiejszych czasach kłopoty są wszędzie, takie czy inne. Jakoś tak to wyszło, że za każdym razem, jak już uciekliśmy przed jednymi, wpadaliśmy w inne tarapaty i stale oddalaliśmy się coraz bardziej od Caemlyn. Aż w końcu znaleźliśmy się tutaj, zmęczeni i wdzięczni za możliwość odpoczynku. Tak to w skrócie było.
Perrin powoli kiwnął głową. Tak rzeczywiście mogło być, ale on nauczył się już, że ludzie zawsze znajdą dość powodów, by kłamać względnie zwyczajnie zaciemniać prawdę. Krzywiąc się, przeczesał włosy palcami. Światłości! Robił się tak nieufny jak jakiś Cairhienianin, i to tym bardziej, im głębiej Rand go we wszystko wplątywał. Czemuż to Basel Gill, ze wszystkich ludzi, miałby go okłamywać? Przyzwyczajona do korzystania z przywilejów pokojówka jakiejś lady, na którą przyszły ciężkie czasy - w odniesieniu do Maighdin wyjaśniało to zaiste wiele. Niektóre rzeczy bywały proste.
Lini zaplotła wprawdzie dłonie na brzuchu, ale cały czas obserwowała ich czujnym wzrokiem, niczym sokół, a pan Gill zaczął się niespokojnie wiercić, gdy tylko skończył swą opowieść. Jakby uważał, że grymas na twarzy Perrina to żądanie ciągu dalszego. Zaśmiał się nawet, ale bardziej ze zdenerwowania niż z rozbawienia.
- Od czasów Wojny z Aielami nie tłukłem się tyle po świecie, a wszak nie jestem już tak szczupły jak ongi. A jakże, dotarliśmy do samego Amadoru. Rzecz jasna, wyjechaliśmy po tym, jak Seanchanie zajęli miasto, ale po prawdzie to oni wcale nie są gorsi od Białych Płaszczy, co bym mógł... - Urwał, gdy Perrin pochylił się nagle do przodu i chwycił go za klapę kaftana.
- Seanchanie, panie Gill? Jesteś tego pewien? Czy to znowu tylko pogłoski, takie jak te o Aielach albo Aes Sedai?