— Pewnie nie ma go w wozie. Poszedł
do miasta.
— No to trudno — oświadczył Grubin, który gotów był już zapomnieć o tre-
serze. — Czym mogę wam pomóc?
— Idziecie do miasta?
— Tak, do miasta.
31
— No to, jeśli to nie sprawi wam kłopotu, odprowadźcie mnie do stołówki.
Takiej, która jeszcze jest czynna. Przyjechałam dzisiaj, nie zdążyłam nic sobie na kolację kupić i głodna jestem jak pies.
— Oj, stołówka to już jest nieczynna. Otwarta jest tylko do ósmej — powie-
dział Grubin.
— Ach, to straszne! — powiedziała Tania. — Będę musiała iść do Fiediuko-
wych, a już pożyczałam od nich sól i jajka.
— W żadnym wypadku — powiedział Grubin. — Nie zostawię was tak. Mam
w domu parówki. I jajka. Jeśli krępujecie się iść do mnie, to zaraz wam to przyniosę. Mieszkam blisko, za dziesięć minut będę z powrotem.
— Ale nie, jak mogliście pomyśleć, że będę was tak wykorzystywała — po-
wiedziała Tania i obdarzyła go jasnym i wdzięcznym uśmiechem. Od tego uśmie-
chu serce Grubina zaczęło tłuc się jak werbel w cyrku, w chwili niebezpiecznego lotu pod kopułą. Grubin stał przed Tanią, przygłaskał stremowany mokre rozczo-chrane włosy i marzył o tym, by Tania pozwoliła mu jednak skoczyć teraz, mimo
deszczu, do domu, pożyczyć u sąsiadów masła i chleba, przynieść parówki i inne skromne artykuły spożywcze.
— Nie — powiedziała Tania zdecydowanym głosem. — Innym razem. W mie-
ście musi być jakaś restauracja. W każdym maleńkim mieście jest restauracja.
I nazywa się tak jak miejscowa rzeka albo jezioro.
— U nas nazywa się „Guslar” — powiedział Grubin. — Już jest prawie dzie-
siąta, a zamykają o dwudziestej trzeciej.
— A daleko to stąd?
— Sześć minut.
— No to proszę poczekać chwilę, skoczę po pieniądze. Nie zimno wam?
— Nie, nie zimno. A o pieniądzach proszę nie myśleć. Ja stawiam.
Ale Tania Karantonis nawet go nie słuchała. Odbiegła gdzieś w mrok i tylko
słychać było, jak dzwonią klucze pod jakimiś drzwiami.
Grubin stał wystawiając rozpaloną twarz na wiatr. W wietrze czuć było cyrko-
wy zapach stajni i zapach mokrych grzybów, rosnących w lesie za rzeką. Wyobra-
ził sobie na chwilę, że Tania Karantonis przyszła do niego z wizytą i pije herbatę.
Ale natychmiast odpędził tę myśl, dlatego że, po pierwsze, w pokoju Grubina panowały ciasnota i bałagan, a po drugie, o takich rzeczach nie wolno nawet marzyć.
— Nie za długo byłam? — zapytała Tania.
— Nie, skądże.
— Proszę się nie złościć, że nie poszłam do was. Jestem straszliwie samo-
dzielna.
Wyszli za ogrodzenie i poszli przez ciemny plac. W oknach płonęły ciepłe
żółte ognie i gdzieś daleko, w parku, ktoś grał na gitarze.
— Jakżebym mógł — powiedział Grubin. Szedł z odwróconą w bok głową,
żeby lepiej widzieć Tanię i jej profil na wieki odbijał się w mózgu Grubina.
32
— Proszę mnie wziąć pod rękę — powiedziała Tania i Grubin jak we śnie wsunął rękę pod jej łokieć. Było tam ciepło; Grubin przesunął rękę tak, by mały palec był dokładnie na wysokości łokcia — mógł teraz podtrzymać Tanie, gdyby
się pośliznęła.
— Jestem takim tchórzem, nawet sobie nie wyobrażacie — powiedziała Ta-
nia. — Kiedy jestem po raz pierwszy w nieznanym mieście, to wszystkie ulice
wydają mi się obce. Po prostu miałam szczęście, że was spotkałam. Dzięki Sido-
rowowi.
— Tak, tak — zgodził się Grubin, czyniąc spory wysiłek w celu przypomnie-
nia sobie kim jest Sidorow.
— Byliście bardzo uprzejmi — powiedziała Tania, kiedy zatrzymali się pod
szyldem „Restauracja Guslar”.
— A jak pani wróci? — przestraszył się Grubin.
— Teraz wiem, że to blisko. Przecież stąd widać cyrk.
— Nie — powiedział Grubin. — Jeśli chcecie, to poczekam tu na was.
— Zwariowaliście — powiedziała Tania i roześmiała się. W jej oczach pło-
nęły odbicia ulicznych latarni, a zęby połyskiwały równe i białe. — Jeśli się tak niepokoicie o mnie, to chodźcie ze mną do restauracji. Nie jesteście głodni?
— Jestem — przyznał Grubin z pokorą, chociaż żadnego głodu nie odczu-
wał. Był szczęśliwy z powodu okazji pójścia z Tanią do restauracji, ale, prawdę mówiąc, nieco rozczarowany, ponieważ chciałby pocierpieć dla Tani. A w charakterze cierpienia lepsze było czekanie na nią w deszczu.
— No to świetnie — powiedziała Tania. — Idziemy. A potem odprowadzicie
mnie do cyrku. Zgoda?
W szatni Tania zdjęła kurtkę i Grubin odnotował, że zdążyła się nawet prze-
brać. Miała na sobie sukienkę. Grubin popatrzył w lustro i nie spodobał się sobie.
Nos był za duży, oczy za bardzo wytrzeszczone, cała postać, mimo niedawnej
wizyty u fryzjera, była zbyt chuda i rozczochrana. Zaraz, pomyślał, popatrzy na mnie i skrzywi się. Wtedy wyjdę na ulicę, na deszcz.
— Uczeszcie się — powiedziała Tania. — Pożyczyć wam grzebień?
Sala nie były wypełniona, ale mocno zadymiona. Grubin dawno już nie był
w restauracji, jakoś nie składało się. Sala sprawiała dziwne wrażenie. Najpierw ktoś wpadł na pomysł, żeby przebudować ją na współczesny styl, ale ograniczono się do stołów i krzeseł, zasłon i baru w rogu. Reszta — sufit ze sztukaterią i ściany z pozłoconymi wzorami wymalowanymi za pomocą szablonu — została.
Grubin, uczuciowo nieco rozdarty, ucieszył się, że włożył garnitur z krawatem.
W lokalu grała orkiestra w czteroosobowym składzie. Grubin zapragnął mocno,
by choć jeden ze znajomych zobaczył go z tą piękną cyrkówką. Ale znajomych
oczywiście nie było.
— A oto i sam Sidorow — powiedziała Tania. — Co za przyjemna niespo-
dzianka. Treser siedział samotnie przy stoliku. Przed nim stała butelka portweinu 33
i talerz z gruzińską zupą charczo. — Sidorow — powiedziała Tania podchodząc do stolika. — Dobry wieczór. Świetny mieliście dziś występ.