Kobieta zrozumiała, że – aby mogli przeżyć i ułożyć sobie wspólnie życie – istniała tylko jedna droga: musiała zrobić to, czego żądał od niej Ben.
– W porządku – odparła. – W porządku. Rozdzielimy się. Ale boję się, Benny. Chyba nie nadaję się do takich przygód. Bardzo cię przepraszam, ale ja naprawdę się boję.
Zbliżył się i pocałował ją.
– Nie powinnaś się tego wstydzić. Tylko szaleńcy nie odczuwają strachu.
24
Piekielny strach
Doktor Easton Solberg był umówiony na spotkanie z Juliem Verdadem i Reese’em Hagerstromem o pierwszej, ale spóźnił się ponad piętnaście minut. Obaj policjanci stali przed zamkniętymi drzwiami pokoju naukowca i czekali. Wreszcie pojawił się. Biegł z obłędem w oczach przez szeroki korytarz, trzymając pod pachą stertę książek i skoroszytów, i bardziej przypominał dwudziestoletniego studenta, który spóźnił się na zajęcia, niż sześćdziesięcioletniego profesora.
Miał na sobie o rozmiar za duży, pognieciony brązowy garnitur, niebieską koszulę i krawat w pomarańczowo-zielone paski, który – zdaniem Julia – mógł być sprzedawany wyłącznie w sklepach z żartobliwymi upominkami. Mimo najlepszych chęci nie można było nazwać Solberga eleganckim mężczyzną. W dodatku był niski i krępy, a jego okrągłą jak księżyc w pełni twarz szpeciły: cofnięty podbródek, mały płaski nos oraz ukryte za brudnymi okularami szparki niezbyt szeroko rozstawionych wodnistych szarych oczu. W porównaniu z nimi szerokie usta mężczyzny wydawały się wprost niestosowne.
Na korytarzu, zanim jeszcze weszli do pokoju profesora, naukowiec zaczął się wylewnie usprawiedliwiać i – jakby zapominając o trzymanych przez siebie materiałach – wymieniać z policjantami uściski dłoni. Skończyło się na tym, że książki upadły na podłogę i Julio wraz z Reese’em musieli pomóc mu w ich zbieraniu.
W pokoju Solberga panował straszliwy bałagan. Każdą półkę wypełniały książki i czasopisma naukowe, całe ich pryzmy walały się na podłodze, w rogach pomieszczenia, na wszystkich szafach, na każdym wolnym kawałku przestrzeni. Na dużym biurku naukowca leżały w nieładzie różne teczki, fiszki i żółte wielkoformatowe notatniki. Profesor zgarnął z dwóch krzeseł plik papierów, żeby goście mogli usiąść, i ruszył w stronę swego biurka.
– Spójrzcie, panowie, na ten wspaniały widok! – powiedział, zatrzymując się nagle i wyglądając przez okno, jakby po raz pierwszy w życiu ujrzał, co kryje się za ścianą jego gabinetu.
Miasteczko uniwersyteckie w Irvine wzniesiono na rozległym obszarze żyznych terenów okręgu Orange. Było tu bardzo dużo drzew, trawników i klombów z kwiatami. Pokój doktora Solberga znajdował się na pierwszym piętrze. Z okna widać było betonową ścieżkę wijącą się po starannie utrzymanym trawniku, wśród przytłaczającego intensywnością płomiennych barw kwiecia, i znikającą w cieniu rozłożystych jacarand oraz eukaliptusów.