X


Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Skamieniały wpatrywał się w Rowan. Z pobladłą twarzą i drżącymi ustami była uosobieniem przerażenia. Michael dygotał spazmatycznie, ból ściskał mu klatkę piersiową jak kleszcze. Wykonał gwałtowny obrót, szukając wzrokiem tej istoty.
Podrygiwała w tył i w przód na śniegu pokrywającym chodnik wokół niebieskiej, falującej wody. Przekrzywiała głowę, klepała się rękoma po udach i wskazywała na Michaela. Jej donośny głos wzniósł się ponad zawodzenie alarmu.
– Będziesz musiał to przeżyć, jak mówią ludzie. Stworzyłeś coś na kształt dziecka, Michael. Jestem twoim dziełem. Kocham cię. Zawsze kochałem. Miłość określała moje pragnienia, które pozostały niezmienne. Daję ci siebie z miłości.
Michael, ślizgając się na zamarzniętym śniegu, zmierzał prosto ku szczerze rozbawionej istocie. Rowan rzuciła się, by go powstrzymać. Poczuł ostry ból, kiedy zerwała mu z szyi medalion z wizerunkiem świętego Michała. Pęknięty łańcuszek trzymała w ręku, medalik upadł w śnieg. Szlochała i błagała, by się zatrzymał.
Nie zwracał na nią uwagi. Z rozmachem uderzył tę istotę w głowę. Znowu zaczęła się śmiać, mimo że z rozciętego czoła trysnęła krew. Pochyliła się, ślizgała po lodzie i gwałtownie roztrącała metalowe krzesła.
– Zobacz, co zrobiłeś. Nie wyobrażasz sobie, jakie to wspaniałe uczucie! Zawsze czekałem na tę chwilę, tę niezwykłą chwilę.
Złapała Michaela za lewe ramię i wykręciła je boleśnie. Uniosła brwi i wykrzywiła usta w uśmiechu, ukazując mlecznobiałe zęby i różowy język. Wszystko nowe, wszystko lśniące, wszystko nieskazitelne jak u dziecka.
Michael wymierzył następny cios, czując pod pięścią pękające żebra.
– Tak, lubisz to, ty diabelski pomiocie, chciwy skurwielu! Zgiń! – Splunął na mutanta i uderzył raz jeszcze. Z ust popłynęła krew.
– Tak, jesteś teraz w ciele, więc umrzesz w nim!
– Tracę do ciebie cierpliwość – zawyła istota, patrząc na krew kapiącą jej na koszulę. – Patrz, coś zrobił, wyrodny ojcze! – Szarpnęła Michaela, przewróciła go, nie wypuszczając jego rąk z żelaznego uścisku.
– Lubisz to? – krzyknął Michael. – Lubisz krwawiące ciało? Ciało mego dziecka, moje ciało? – Usiłował uwolnić prawą rękę, palce lewej zaciskał na szyi kreatury, wbijając kciuk w jej krtań. Kolanem kopnął w krocze.
W błysku światła znowu zobaczył Rowan. Istota, z którą walczył, zwróciła się teraz przeciw niej, co pozwoliło Michaelowi w końcu się uwolnić. Rowan upadła na balustradę. Zanim zdołała wstać, zwijające się z bólu monstrum cofnęło się, unosząc ramiona jak skrzydła. Krzyknęło: – Uczysz mnie, ojcze, dobrze mnie uczysz! – Słowa zamieniły się w głuche warczenie. Z pochyloną głową przeciwnik rzucił się na Michaela, potężnym ciosem zwalając go z nóg prosto do basenu.
Rowan wydała z siebie przenikliwy wrzask, który zagłuszył dźwięk alarmu.
Michael zanurzał się w lodowatej wodzie coraz głębiej, aż w końcu błękitna tafla zamknęła się nad nim. Przejmujący chłód sprawił, że stracił oddech. Zesztywniał z zimna, poczuł, że jego ciało uderza o dno. Ostatkiem sił odepchnął się, usiłując wypłynąć. Mokre ubranie oblepiało go jak ciężki pancerz i ściągało w dół. Zdołał jednak wynurzyć się, ale wtedy kolejne uderzenie wepchnęło go pod wodę po raz wtóry. Z jego ust wydobywały się pęcherzyki powietrza. I jeszcze raz to samo: opadanie na dno, lodowata woda. Nie, tylko nie to, nie znowu. Próbował zamknąć usta, ale poczuł w piersiach tak wielki ból, że nie zdołał tego zrobić. Woda wdarła się do płuc. Nie czuł już nic, nie widział kolorów ani światła. W przebłysku świadomości przypomniał sobie bezkresny, szary Pacyfik i błyski latarń Cliff House migoczące i zanikające w falach.
Nagle odprężył się, zaprzestał walki, nie usiłował wypłynąć ani oddychać. Opuścił swe ciało. Znał to uczucie – lekkość i nieskończona wolność.
Tylko że teraz nie unosił się w górę, nie pokonywał drogi, jaką przebył w tamtym odległym dniu, prosto ku ołowianoszaremu niebu i chmurom, z których mógł zobaczyć całą ziemię z milionami drobnych istnień.
Tym razem był w tunelu, ciasnym i ciemnym, a jakaś niewidzialna siła ściągała go w dół. Podróż zdawała się nie mieć kresu. Opadał gdzieś bezwolnie, pełen dziwnej ciekawości.
I wreszcie otoczyło go silne czerwone światło. To miejsce nie było mu obce. Tak, bębny, ich znajomy, karnawałowy rytm, odgłos marszowych werbli, dźwięki parady Komusa, płynącej wartko przez zimową ciemność aż do smutnego krańca ostatkowej nocy. Płomienie migotały jak pochodnie pod splątanymi konarami dębów i jego lęk był dobrze znanym chłopięcym strachem sprzed wielu lat. Wszystko, czego się bał, było tutaj, istniało nie w wizji lub na krawędzi snu, ale wokół niego.

Podstrony

Drogi użytkowniku!

W trosce o komfort korzystania z naszego serwisu chcemy dostarczać Ci coraz lepsze usługi. By móc to robić prosimy, abyś wyraził zgodę na dopasowanie treści marketingowych do Twoich zachowań w serwisie. Zgoda ta pozwoli nam częściowo finansować rozwój świadczonych usług.

Pamiętaj, że dbamy o Twoją prywatność. Nie zwiększamy zakresu naszych uprawnień bez Twojej zgody. Zadbamy również o bezpieczeństwo Twoich danych. Wyrażoną zgodę możesz cofnąć w każdej chwili.

 Tak, zgadzam się na nadanie mi "cookie" i korzystanie z danych przez Administratora Serwisu i jego partnerów w celu dopasowania treści do moich potrzeb. Przeczytałem(am) Politykę prywatności. Rozumiem ją i akceptuję.

 Tak, zgadzam się na przetwarzanie moich danych osobowych przez Administratora Serwisu i jego partnerów w celu personalizowania wyświetlanych mi reklam i dostosowania do mnie prezentowanych treści marketingowych. Przeczytałem(am) Politykę prywatności. Rozumiem ją i akceptuję.

Wyrażenie powyższych zgód jest dobrowolne i możesz je w dowolnym momencie wycofać poprzez opcję: "Twoje zgody", dostępnej w prawym, dolnym rogu strony lub poprzez usunięcie "cookies" w swojej przeglądarce dla powyżej strony, z tym, że wycofanie zgody nie będzie miało wpływu na zgodność z prawem przetwarzania na podstawie zgody, przed jej wycofaniem.