Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Skamieniały wpatrywał się w Rowan. Z pobladłą twarzą i drżącymi ustami była uosobieniem przerażenia. Michael dygotał spazmatycznie, ból ściskał mu klatkę piersiową jak kleszcze. Wykonał gwałtowny obrót, szukając wzrokiem tej istoty.
Podrygiwała w tył i w przód na śniegu pokrywającym chodnik wokół niebieskiej, falującej wody. Przekrzywiała głowę, klepała się rękoma po udach i wskazywała na Michaela. Jej donośny głos wzniósł się ponad zawodzenie alarmu.
– BÄ™dziesz musiaÅ‚ to przeżyć, jak mówiÄ… ludzie. StworzyÅ‚eÅ› coÅ› na ksztaÅ‚t dziecka, Michael. Jestem twoim dzieÅ‚em. Kocham ciÄ™. Zawsze kochaÅ‚em. MiÅ‚ość okreÅ›laÅ‚a moje pragnienia, które pozostaÅ‚y niezmienne. DajÄ™ ci siebie z miÅ‚oÅ›ci.
Michael, ślizgając się na zamarzniętym śniegu, zmierzał prosto ku szczerze rozbawionej istocie. Rowan rzuciła się, by go powstrzymać. Poczuł ostry ból, kiedy zerwała mu z szyi medalion z wizerunkiem świętego Michała. Pęknięty łańcuszek trzymała w ręku, medalik upadł w śnieg. Szlochała i błagała, by się zatrzymał.
Nie zwracał na nią uwagi. Z rozmachem uderzył tę istotę w głowę. Znowu zaczęła się śmiać, mimo że z rozciętego czoła trysnęła krew. Pochyliła się, ślizgała po lodzie i gwałtownie roztrącała metalowe krzesła.
– Zobacz, co zrobiÅ‚eÅ›. Nie wyobrażasz sobie, jakie to wspaniaÅ‚e uczucie! Zawsze czekaÅ‚em na tÄ™ chwilÄ™, tÄ™ niezwykÅ‚Ä… chwilÄ™.
Złapała Michaela za lewe ramię i wykręciła je boleśnie. Uniosła brwi i wykrzywiła usta w uśmiechu, ukazując mlecznobiałe zęby i różowy język. Wszystko nowe, wszystko lśniące, wszystko nieskazitelne jak u dziecka.
Michael wymierzył następny cios, czując pod pięścią pękające żebra.
– Tak, lubisz to, ty diabelski pomiocie, chciwy skurwielu! ZgiÅ„! – SplunÄ…Å‚ na mutanta i uderzyÅ‚ raz jeszcze. Z ust popÅ‚ynęła krew.
– Tak, jesteÅ› teraz w ciele, wiÄ™c umrzesz w nim!
– TracÄ™ do ciebie cierpliwość – zawyÅ‚a istota, patrzÄ…c na krew kapiÄ…cÄ… jej na koszulÄ™. – Patrz, coÅ› zrobiÅ‚, wyrodny ojcze! – Szarpnęła Michaela, przewróciÅ‚a go, nie wypuszczajÄ…c jego rÄ…k z żelaznego uÅ›cisku.
– Lubisz to? – krzyknÄ…Å‚ Michael. – Lubisz krwawiÄ…ce ciaÅ‚o? CiaÅ‚o mego dziecka, moje ciaÅ‚o? – UsiÅ‚owaÅ‚ uwolnić prawÄ… rÄ™kÄ™, palce lewej zaciskaÅ‚ na szyi kreatury, wbijajÄ…c kciuk w jej krtaÅ„. Kolanem kopnÄ…Å‚ w krocze.
W bÅ‚ysku Å›wiatÅ‚a znowu zobaczyÅ‚ Rowan. Istota, z którÄ… walczyÅ‚, zwróciÅ‚a siÄ™ teraz przeciw niej, co pozwoliÅ‚o Michaelowi w koÅ„cu siÄ™ uwolnić. Rowan upadÅ‚a na balustradÄ™. Zanim zdoÅ‚aÅ‚a wstać, zwijajÄ…ce siÄ™ z bólu monstrum cofnęło siÄ™, unoszÄ…c ramiona jak skrzydÅ‚a. Krzyknęło: – Uczysz mnie, ojcze, dobrze mnie uczysz! – SÅ‚owa zamieniÅ‚y siÄ™ w gÅ‚uche warczenie. Z pochylonÄ… gÅ‚owÄ… przeciwnik rzuciÅ‚ siÄ™ na Michaela, potężnym ciosem zwalajÄ…c go z nóg prosto do basenu.
Rowan wydała z siebie przenikliwy wrzask, który zagłuszył dźwięk alarmu.
Michael zanurzał się w lodowatej wodzie coraz głębiej, aż w końcu błękitna tafla zamknęła się nad nim. Przejmujący chłód sprawił, że stracił oddech. Zesztywniał z zimna, poczuł, że jego ciało uderza o dno. Ostatkiem sił odepchnął się, usiłując wypłynąć. Mokre ubranie oblepiało go jak ciężki pancerz i ściągało w dół. Zdołał jednak wynurzyć się, ale wtedy kolejne uderzenie wepchnęło go pod wodę po raz wtóry. Z jego ust wydobywały się pęcherzyki powietrza. I jeszcze raz to samo: opadanie na dno, lodowata woda. Nie, tylko nie to, nie znowu. Próbował zamknąć usta, ale poczuł w piersiach tak wielki ból, że nie zdołał tego zrobić. Woda wdarła się do płuc. Nie czuł już nic, nie widział kolorów ani światła. W przebłysku świadomości przypomniał sobie bezkresny, szary Pacyfik i błyski latarń Cliff House migoczące i zanikające w falach.
Nagle odprężyÅ‚ siÄ™, zaprzestaÅ‚ walki, nie usiÅ‚owaÅ‚ wypÅ‚ynąć ani oddychać. OpuÅ›ciÅ‚ swe ciaÅ‚o. ZnaÅ‚ to uczucie – lekkość i nieskoÅ„czona wolność.
Tylko że teraz nie unosił się w górę, nie pokonywał drogi, jaką przebył w tamtym odległym dniu, prosto ku ołowianoszaremu niebu i chmurom, z których mógł zobaczyć całą ziemię z milionami drobnych istnień.
Tym razem był w tunelu, ciasnym i ciemnym, a jakaś niewidzialna siła ściągała go w dół. Podróż zdawała się nie mieć kresu. Opadał gdzieś bezwolnie, pełen dziwnej ciekawości.
I wreszcie otoczyło go silne czerwone światło. To miejsce nie było mu obce. Tak, bębny, ich znajomy, karnawałowy rytm, odgłos marszowych werbli, dźwięki parady Komusa, płynącej wartko przez zimową ciemność aż do smutnego krańca ostatkowej nocy. Płomienie migotały jak pochodnie pod splątanymi konarami dębów i jego lęk był dobrze znanym chłopięcym strachem sprzed wielu lat. Wszystko, czego się bał, było tutaj, istniało nie w wizji lub na krawędzi snu, ale wokół niego.

Podstrony