Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Rozległe nisko sklepione wnętrze było prawie puste. Wśród wychodzących z metra zauważył kilka znajomych postaci. Pojawił się Benny - wychudzony czarny kieszonkowiec, jak zwykle w płaszczu przeciwdeszczowym, potem Księżniczka Hattie - przedstawicielka nurków śmietnikowych, którzy dworzec Penn Central uważają za swój dom i jednocześnie łowisko. Pokazała się też mała grupka Portorykańczyków ubranych w wyblakłe dżinsowe spodnie i kurtki. Sagadore uśmiechnął się mimo woli: nie miał cienia wątpliwości, że chłopcy chowają po kieszeniach pojemniki farb w aerozolu i za parę minut zaczną ozdabiać ściany wagonów metra, które wjadą na stację w podziemiach. Wcale nie pobłażał wyskokom twórców graffiti, jednak w porównaniu z masą przestępstw popełnianych w okolicy owo wy­kroczenie wydawało się całkiem niewinne. Gdyby sen z powiek spędzali mu jedynie przestępcy z puszką farby w ręku, nie musiałby codziennie przeżuwać dwóch porcji preparatu Tums na zahamowanie choroby wrzodowej.
W każdy ranek czy popołudnie Sagadore musiał stawić czoło tuzinowi problemów. Oprócz zadań w rodzaju pilnowania “Nocnej Sowy” miał na głowie sprzedaż biletów, odbieranie gotówki z kas, hordy kieszonkowców grasujące na piętrowym parkingu Penn Plaża, napady i zuchwałe kradzieże, wybijanie szyb w sklepach i restauracjach górnej hali dworca, do tego dochodził problem takiej liczby włóczęgów, narkomanów, zboczeńców i psychopatów, że w głowie się nie mieści. Frank myślał sobie czasem, że dwa lata spędzone w Sajgonie, gdzie pracował jako śledczy w biurze Inspektora Generalnego, to był urlop wypoczynkowy.
Dotarł do szczytu schodów, minął oszklone drzwi i wyszedł na plac. Za jego plecami wznosiły się ogromne budowle Madison Sąuare Garden z wieżą biurowca i tysiące okien lśniły złotym blaskiem ostatnich promieni słońca. Przeniknął go chłód wieczornego powiewu, kiedy skręcał w ulicę Trzydziestą Czwartą modląc się po cichu, by nadchodząca noc upłynęła bez większych wydarzeń.
Mark Cavendish wyglądał przez okno, chociaż w szybie nie dało się dostrzec niczego prócz odbicia jego twarzy i niezbyt wyraźnych świateł północnej Filadelfii. Lubił podróżować samotnie, a przednie fotele pierwszego wagonu “Nocnej Sowy” zazwyczaj pozostawały puste. Tym razem jednak ktoś usiadł obok, chociaż z tyłu było mnóstwo wolnych miejsc. Mark miał zamiar się przesiąść, jednak stosowana od ponad dziesięciu lat żelazna zasada niezwracania na siebie uwagi kazała mu zostać na miejscu. Zresztą podróżny z sąsiedniego fotela nie usiłował nawiązać z nim rozmowy. Ściągnąwszy ramiona Mark uniósł rękę i z kieszeni kurtki wyłuskał paczkę papierosów. Lekko postukał pudełkiem w obramowanie okna i napiąwszy mięśnie ramienia uniósł paczkę do ust, cały czas ze świadomością, że facet siedzący obok śledzi każdy jego ruch. Znów sięgnął do kurtki chowając papierosy. Zacisnął stalowe kleszcze na zapalniczce Zippo, wyjął ją z kieszeni i potarł wieczkiem o spodnie, aż odskoczyło z cichym klaśnięciem. Znów potarł zapalniczkę, tym razem po to, by kamień dał iskrę, wreszcie przytknął płomień do papierosa. Zgasił zapalniczkę i odwracając kolejność czynności schował ją z po­wrotem do kieszeni. Przesunął lewą rękę po kolanie, żeby odwrócić dłoń, następnie stalowymi szczypcami prawej ręki włożył papierosa pomiędzy dwa palce protezy w kształcie dłoni. Nareszcie, po serii skomplikowanych czynności, które normalny człowiek wykonuje bez zastanowienia, mógł zaciągnąć się papierosem. Teatr Okropności Marka Cavendisha - pomyślał z goryczą. Przedstawienie zafundowane przez rosyjski pocisk samosterujący SA-2 oraz poczciwy personel oddziału obustronnych amputacji w waszyngtońskim Szpitalu Weteranów.

Podstrony