Powiedziała, że zejdzie i będzie czekać przed frontowymi drzwiami. Zastanawiał się, w jakim kolorze będzie miała sukienkę.
Wtedy ujrzał, że była to ta zieleń, która przywodziła mu na myśl rzekę, mimo że rzeki rzadko mają świetlistość jedwabiu eau-de-Nil. Strój jak najbardziej pasował do okazji - prosta jedwabna sukienka opinająca jej piersi i biodra, sygnalizująca jędrne ciało pod spodem, bez ostentacyjnego wystawiania go na pokaz. Nowojorczycy prowadzący intensywne życie towarzyskie nazywali Waszyngton miastem prowincjonalnym. Z wyjątkiem okresu reaganowskiego i grupy współczesnych bogaczy, którzy nie wyczuwali stylu, mieszkańcy Waszyngtonu ubierali się konserwatywnie - drogo i nie krzykliwie. Sukienka Lisy była na tyle seksowna, by znajdować się blisko granicy, pozostając jednak po właściwej stronie. Włosy miała rozpuszczone. Kiedy Whitmore podjechał do krawężnika, Hugo zauważył, że w jej jasnych włosach odbija się blada zieleń sukienki.
- Dam sobie radę, Whitmore - powiedział Hugo, otwierając drzwi i wyskakując. - Jak długo czekasz? spytał Lisę. Był zdumiony, jak bardzo cieszy się, że ją widzi.
- Całe półtorej minuty - odparła ze śmiechem, wślizgując się na tylne siedzenie, żeby Hugo mógł usiąść obok.
- Nie musimy zostawać długo u Imogene, ale obiecałem jej, że wpadnę.
- Chciałabym ją poznać.
Hugo o tym wiedział. Zaprosił Lisę na kolację dziś wieczorem zamiast wczoraj, ponieważ wczorajszy koktajl nie miał tyle splendoru co przyjęcie u Imogene. Imogene Randall należała do nielicznych waszyngtońskich pań domu wywodzących się ze starych rodzin. Bez względu na porę roku, każda ważna waszyngtońska osobistość wolała pokazać się na przyjęciu Imogene, niż na najbardziej wystawnym bankiecie wydanym przez któregoś z nowych krezusów. Hugo pragnął, powodowany niewinną próżnością, wywrzeć na Lisie wrażenie. Poza tym lubił robić innym przyjemność.
- Mamy dość czasu, żeby pojechać przez park, Whitmore; o tej porze jest tak ładnie - powiedział.
- Nawet po dwóch latach spędzonych w Waszyngtonie uwielbiam drogę przez Rock Creek Park - zauważyła Lisa, kiedy Whitmore wjechał w wąwóz topoli i sosen, szorstkiej trawy, wody płynącej korytem rzeki, pełnym dużych, szarych kamieni, których ostre szczyty migotały w wieczornym słońcu. Biegacze zlani potem, z myślami rozproszonymi przez wysiłek, pojawiali się co pewien czas na ścieżce flisackiej przy strumyku. Kilka osób wracało z pracy do domu na rowerach, ze służbowym ubraniem na tylnych bagażnikach.
Whitmore wyjechał z parku, skierował się do Georgetown, a po kilku minutach stanął za samochodem, z którego, zaledwie się zatrzymał, wyskoczyło dwóch ochroniarzy. Z tyłu wysiadł krępy, siwy mężczyzna, a za nim wysoka, smukła blondynka.
- Kissingerowie - powiedziała Lisa patrząc, jak para mija otwartą drewnianą bramę wiodącą do osiemnastowiecznego domu Imogene Randall.
Ceglany dom, otynkowany na bladoróżowo, stał w głębi ogrodu zdominowanego przez olbrzymią magnolię z woskowymi liśćmi, które lśniły chłodnym blaskiem mimo czerwcowego upału. Stare drzewo otoczono drewnianym płotkiem. Kiedy Hugo i Lisa dotarli do frontowego wejścia, drzwi za Kissingerami już się zamknęły; Hugo zadzwonił dużym mosiężnym dzwonkiem.
Gdy służący zamknął za nimi drzwi, pierwszą rzeczą, na którą Lisa zwróciła uwagę, był panujący w centralnym hallu spokój, pomimo odległego szumu głosów, wskazujących na to, że pozostali goście przyszli punktualnie o szóstej trzydzieści. Niektórzy wybierali się przed kolacją na drugi koktajl, a wszyscy wychodzili z kolacyjnych przyjęć wkrótce po dziesiątej. Według norm londyńskich mieszkańcy Waszyngtonu wszystko robili za wcześnie.
Nieco stropiona spokojem panującym w hallu Lisa zauważyła, że od jednego z dwóch foteli w stylu Regencji, stojących przy stole pod ścianą oderwał się skrawek jedwabnego obicia. Spłowiały żółty jedwab krzeseł harmonizował z ciemnym błękitem dwóch waz Wedgwooda, stojących na eleganckim stoliku herbacianym w stylu Regencji; jego atłasowe drewno przybrało na skutek działania słońca i czasu barwę złotego masła, klapa stołu wspierała się pionowo o ścianę. Wazy tchnęły cudownym spokojem, jak gdyby stały tu od wieków. Hugo bywał w takich domach przez całe życie. Lisa nie. Przyglądała się wszystkiemu z zaciekawieniem.
Przez lewe drzwi zeszli schodkami do długiej biblioteki, której okna w jednej ze ścian wychodziły na tylny ogród. Część trzydziestoosobowej grupy zaproszonych gości już tam stała w małych grupkach; inni siedzieli na sofach wokół dużych stolików do kawy po obu stronach pomieszczenia.
Zgrabna kobieta w szyfonie w perłowoszarym odcieniu odłączyła się od grupy. Zdążyła już powiedzieć Kissingerom, że senator z Kalifornii pragnąłby porozmawiać z Henrym o problemie przejść granicznych z Meksykiem, po czym podeszła do dwojga nowych gości, nieśpiesznie, jakby dysponowała nieograniczonym czasem.
- Byłam zachwycona, kiedy Hugo powiedział mi, że przyprowadzi cię dziś wieczorem - oznajmiła Imogene.
Elegancka, nawet gdy była nastolatką, Imogene zawsze sprawiała wrażenie kobiety bez wieku. Z jasną cerą, szczupłą, pełną godności postawą, mając sześćdziesiąt lat, wyglądała praktycznie tak samo, odkąd, przed ponad trzydziestoma laty, wyszła za mąż za najbardziej szacownego senatora z Południa i dokonała łatwego przejścia z Północnej Karoliny do Waszyngtonu. Kiedy mąż umarł po dwudziestu latach małżeństwa, Imogene oddała się na rok żałobie. Potem podjęła na nowo wspaniałe życie towarzyskie w najwyższych kręgach władzy. Pozostawało tajemnicą, jak rozdziela wdzięki w życiu prywatnym.
W oczach Imogene nawet najmniejszy ślad nie zdradzał, że poddaje Lisę starannej ocenie.
Pewnego dnia Georgie przekona się, że zbyt długo była nieobecna -nie po raz pierwszy stwierdziła w duchu Imogene.
- Hugo mi powiedział, że pracujesz z Jockiem Liddonem - odezwała się teraz tak cicho, że słuchacze musieli maksymalnie wytężać uwagę.