Po raz pierwszy poczułem, jak straszliwe są przedmioty, które człowiek pozostawia odchodząc lub umierając. Matka usiłowała jeść, zapewne miało to znaczyć: „życie toczy się dalej” albo coś w tym rodzaju, ale ja wiedziałem, że to nieprawda, że nie życie, lecz śmierć idzie dalej. Wytrąciłem matce łyżkę z ręki, wybiegłem do ogrodu, wróciłem do domu, gdzie wrzaski i zawodzenie były w pełnym toku. Matka oparzyła sobie twarz zupą. Wpadłem do pokoju Henrietty na piętrze, otworzyłem okno i zacząłem wyrzucać na dwór wszystko, co mi wpadało w ręce: pudełeczka i suknie, lalki, kapelusze, buty, czapki, a kiedy wysunąłem szuflady, znalazłem w nich bieliznę i wetknięte między nią rozmaite dziwaczne małe przedmioty, na pewno drogocenne dla niej: zasuszone kłosy, kamyki, kwiaty, jakieś świstki papieru i paczki listów, przewiązane różową wstążeczką. Pantofle tenisowe, rakiety, nagrody, co tylko wpadało mi w ręce, wyrzucałem do ogrodu. Leon powiedział mi później, że wyglądałem „jak obłąkany” i że nikt nie mógł mnie powstrzymać, tak szybko wszystko poszło. Po prostu wywalałem całą zawartość szuflad, wywracając je dnem do góry na parapecie okiennym, potem pobiegłem do garażu, wyniosłem do ogrodu ciężki zapasowy kanister z benzyną, wylałem ją na stos wyrzuconych rzeczy i podpaliłem go; wszystko, co leżało rozrzucone dokoła, wepchnąłem nogą w płomienie, zebrałem co do jednego świstki papieru, zasuszone kwiaty i paczki listów i wrzuciłem je w ogień. Pobiegłem do jadalni, chwyciłem z kredensu serwetkę razem z kółkiem, rzuciłem ją w ogień. Leon opowiadał mi potem, że wszystko razem nie trwało nawet pięciu minut i nim ktokolwiek zorientował się, co się dzieje, strzelały wysoko płomienie, w które wszystko wrzuciłem. Zjawił się nawet amerykański oficer, myśląc, że palę jakieś poufne materiały, może akta wielkoniemieckich werwolfów, ale kiedy stanął przy ognisku, wszystko już było nadpalone, sczerniałe, wstrętne i cuchnące, a kiedy schylił się po płonącą paczkę listów, wytrąciłem mu ją z ręki i wylałem na ogień resztkę benzyny z kanistra. Później nadjechała nawet straż ogniowa z śmiesznie ogromnymi wężami gumowymi i spoza nich ktoś krzyknął śmiesznie wysokim głosem najśmieszniejszą komendę, jaką kiedykolwiek słyszałem: „Woda, marsz!” Nie wstydzili się oblewać jeszcze wodą ze swoich wężów tego ubogiego stosu, a ponieważ jedna z ram okiennych zaczęła się tlić, strażak skierował na nią strumień wody. Wewnątrz wszystko zaczęło pływać, a później posadzka się spaczyła, matka płakała z powodu zniszczonej podłogi i telefonowała do wszelkich możliwych instancji ubezpieczeniowych, żeby się dowiedzieć, czy to podlega ubezpieczeniu od szkód z powodu zalania, z powodu ognia czy też z powodu zniszczeń rzeczowych.