Byleś pannie wyjął szpilkę z głowy, obudzi się, ożenisz się z nią i będziesz wielki pan, jakiego świat nie widział. Tylko wtedy o mnie nie zapomnij, że ci dobrze poradziłam. I to se spamiętaj: kiedy cię strachy otoczą, a zaczniesz się bać, zaraz przeżegnaj się i umykaj w imię boskie... Cała sztuka w tym, żebyś się nie zląkł; złe nie ima się niebojącego człowieka.
- A powiedzcież mi - mówi kowal - jak poznać, że człowieka strach zdejmuje?...
- Takiś ty?.. - mówiła baba. - No, to już idź do otchłani, a jak wrócisz, o mnie pamiętaj.
Dwa miesiące chodził kowal do potoku, a na tydzień przed świętym Janem wcale się stąd nie ruszył, tylko czekał. I doczekał. W samo południe kamień odsunął się, a mój kowal z siekierą w garści skoczył
w jamę.
Co się tam - mówił dziaduś - koło niego nie działo, włosy na głowie stają. Otoczyły go przecie takie poczwary, że inny umarłby od samego ich wejrzenia. Były - mówił dziaduś - niedopyrze wielkie jak psy, ale ino wachlowały nad nim skrzydliskami. To zastąpiła mu drogę ropucha, duża jak ot ten kamień, to wąż zaplątał mu się między nogi, a kiedy kowal ciapnął go, wąż zaczął płakać ludzkim głosem. Były wilki takie na niego zajadłe, że co im piana padła z pyska, to buchnęła płomieniem, a w opoce wypalała dziury. Wszystkie te potwory siadały mu na plecach, chwytały go za surdut, za rękawy, ale żaden nie śmiał go skrzywdzić. Bo widzieli, że się kowal nie boi, zaś przed nie bojącym się złe umyka jak cień przed człowiekiem. "Zginiesz tu, kowalu!..." - wołały strachy, ale on tylko ściskał siekierę w garści i przepraszam... tak im odpowiadał, że wstyd państwu powtórzyć... Dobrał się nareszcie mój kowal do złotego łóżka, gdzie już nawet poczwary nie miały dostępu, ino stanęły wkoło, kłapiący zębami. On zaraz zobaczył w głowie panny złotą szpilkę, szarpnął i wyciągnął ją do połowy... Aż krew trysnęła...
Wtem panna łapie go rękami za surdut i woła z wielkim płaczem:
- Czego mi ból robisz, człowieku!... Wtedy dopiero kowal się zląkł... zatrząsł się i ręce mu opadły.
Strachom tego tylko było trzeba. Który miał największy pysk, skoczył na kowala i tak go kłapnął, że krew trysnęła przez okno i poplamiła kamienie, co państwo na własne oczy widzieli. Ale przy tym bestia wyłamał sobie ząb duży jak pięść, co go później mój dziaduś znalazł w potoku. Od tej pory kamień zatkał okno do podziemiów, że go już nikt znaleźć nie może. Potok wysechł, a panna została w otchłani na pół rozbudzona. Płacze teraz już tak głośno, że ją czasem i pastuchy słyszą na łąkach, i będzie płakać wiek wieków. Węgiełek skończył. Panna Izabela spuściła głowę i końcem parasolki rysowała jakieś znaki na gruzach. Wokulski nie śmiał spojrzeć na nią. Po długim milczeniu odezwał się do Węgiełka:
- Ciekawa jest twoja historia... ale powiedz no mi: w jaki sposób zabierzesz się do wycięcia napisu?...
- Kiedy nie wiem, co mam wyciąć?
- Prawda.
Wokulski wydobył noteskę, ołówek i napisawszy podał chłopcu. - Tylko cztery wiersze!... - rzekł
Węgiełek. - Za trzy dni, panie, będzie gotowe... Na tym kamieniu można wyciąć bodaj calowe litery...
Oj, zapomniałem sznurka, żeby wymierzyć. Zejdę, panie, do furmanów, to może oni mi dadzą... Zaraz wrócę.
Węgiełek zbiegł ze wzgórza. Panna Izabela spojrzała na Wokulskiego. Była blada i wzruszona.
- Co to za wiersze?... - spytała wyciągając rękę. Wokulski podał jej kartkę; zaczęła czytać półgłosem:
- "Na każdym miejscu i o każdej dobie, gdziem z tobą płakał, gdziem z tobą się bawił, zawsze i wszędzie będę ja przy tobie, bom wszędzie cząstkę mej duszy zostawił..."
Dokończyła szeptem. Usta jej drżały, oczy zaszły łzami. Przez chwilę mięła kartkę w palcach, potem z wolna odwróciła głowę i kartka upadła na ziemię... Wokulski przykląkł, ażeby podnieść papier. Wtem dotknął sukni panny Izabeli i już nie wiedząc, co robi, schwycił ją za rękę.
- Obudzisz się, ty moja królewno... - rzekł.
- Nie wiem... może... - odpowiedziała.
- Hop!... hop!... - zawołał z dołu Starski. - A chodźcie już, państwo, bo obiad wystygnie...