Dukkar, z gÅ‚owÄ… wzniesionÄ… do nieba i z zamkniÄ™tymi oczami zaintonowaÅ‚ monotonnÄ… pieśń, a sÅ‚owa ciaÅ‚em siÄ™ staÅ‚y. Nie byÅ‚y to potwory (miaÅ‚ ich wystarczajÄ…co wiele za sobÄ…), ale miazma—ty, unoszÄ…ce siÄ™ ze zwodniczÄ… powolnoÅ›ciÄ… w kierunku Å›ciany, która mnie chroniÅ‚a. WybadaÅ‚y one jej zÅ‚otÄ… po wierzchnie, szukajÄ…c jakiegoÅ› sÅ‚abego punktu. WydobyÅ‚em z pamiÄ™ci jeszcze kilka zaklęć, które umieÅ›ciÅ‚a w mej podÅ›wiadomoÅ›ci Signe, i silny, sÅ‚odko pachnÄ…cy wiatr przeÅ›liznÄ…Å‚ siÄ™ przez trawÄ™, zakoÅ‚ysaÅ‚ drzewami i z postÄ™pujÄ…cym zawodzeniem zaczÄ…Å‚ wypierać mgÅ‚Ä™.
Dukkar znów przypuścił atak, a ja znowu go odparłem i tak to trwało, minuta za minutą. Było mnie stać jedynie na bierną obronę, jako że nie miałem ani siły, ani odpowiedniego wyszkolenia, by kontratakować, ale, o dziwo, to... wystarczało! Zdołałem pokrzyżować mu plany: oto jego wielka zdobycz oddalała się coraz dalej na zachód.
W końcu (nie wiem, jak długo to trwało, bo straciłem rachubę czasu), ból nóg stał się dla mnie torturą nie do zniesienia i wiedziałem już, że dłużej tak nie pociągnę.
— Haquillo wyszeptaÅ‚em. Nie jestem chyba przygotowany na to, by zginąć Å›mierciÄ… bohatera.
Ani ja. JeÅ›li zaczniemy uciekać, podążą za nami — odparÅ‚ bezgÅ‚oÅ›nie.
— Nie brzmi to zbyt zachÄ™cajÄ…co, ale tkwi w tym cieÅ„ szansy. Bo jeÅ›li oni...
...podążą za nami, nie podążą za naszymi ludźmi — dokoÅ„czyliÅ›my razem.
Po czym ten Renthan o ogromnym sercu, mój drogi przyjaciel, wielkimi susami popędził na pomocny zachód, w stronę górskich jaskiń, gdzie znajdowała się twierdza mego ojca. A oni ruszyli za nami! Może długa walka osłabiła u Dukkara zdolność logicznego myślenia, a może po prostu uważał, że i tak nie dogoni już naszych ludzi.
Haquilla zostawił mnie u ujścia podziemnej rzeki. Brnąc w wodzie dotarłem do małej łódki o płaskim dnie, która ukryta była w trzcinach, umieściłem w niej torby, a potem odwróciłem się i przytuliłem do wysmukłej szyi Renthana.
Nie zobaczymy się już w tym życiu. Jego myśl była pełna smutku, a ja z trudem zdławiłem łzy.
Nie. Ale uważaj, byś sam to życie zakończył.
Postaram się. Żegnaj, stary druhu.
Żegnaj. Jeśli zobaczysz kiedyś Signe, powiedz jej...
Wiem.
I już go nie było. Odjechał trzaskając krótkim ogonem i stukając kopytami po kamieniach.
Przepełniony bólem, wolno wsiadłem do łódki i powiosłowałem w ciemność.
Niedługo później usłyszałem za sobą odgłosy zbliżającego się pościgu. Najwidoczniej Dukkar zdecydował się dopaść sprawcę swego niepowodzenia i wzdrygnąłem się na myśl, jakich wymyślnych cierpień może mi przysporzyć.
Wiosłowałem, dopóki nie wyrosły przede mną schody wykutego w skale budynku. Szybko wgramoliłem się po stopniach na górę, ciągnąc za sobą torby. Słaby srebrny blask znaczył moją drogę. Przekląłem dziadka za jego uprzejmość i troskę o cudze nogi, bo światło czyniło mnie widocznym jak na dłoni.
Pchnąłem jedne z dziesięciorga drzwi i od razu zauważyłem masę kufrów leżących obok podwyższenia oraz krzesło. Mój stary dziadek najwidoczniej zrobił użytek z podziemnej piwnicy. Chichocząc histerycznie zastanawiałem się, czy mój ojciec wiedział o skarbach, które tu niszczały. Ten widok naprawdę by go zabił.
Jeśli już mowa o zabijaniu... Usłyszałem uderzenie metalu o kamienie i odgłos cichych kroków. Szybko ukląkłem i wyciągnąłem urządzenie. Ściągnąłem z niego pokrowiec. Potem, z mieczem w jednej ręce i przyrządem w drugiej, wszedłem po schodach na podwyższenie i usiadłem na krześle. Zostało zrobione z myślą o dużo większym mężczyźnie, toteż mój wynalazek zmieścił się obok mnie. Włączyłem kontrolkę, zmniejszyłem zasięg, i z ręką na wyłączniku zacząłem czekać.
Wszedł Dukkar i obrzucił mnie ostrym spojrzeniem.