..
- Ale że taki natrętny...
- Takie najgorsze, jak rozjuszony, one tu są, one tu, proszę pana, mają gniazdo w tym
gorącu. Może nakremować plecki?
I odkłada na piasek książkę, którą machała, tego bąka odganiała, natrętnego jak ona
sama, ale w to mi graj! I pot leci ze mnie, bąk wraca. Patrzę, co to za książka? A tam tytuł:
Niebiańska plaża. Złote litery i twarz Leonardo di Caprio na tle prześwietlonego nieba. To
było sfilmowane?
- Tak, był w tym boski! Akurat do poczytania na plażę. Niżej też smarować?
- Na razie dziękuję, właśnie się smarowałem...
- A może kawy? - ona ma ze sobą cały świat. Zrobiła sobie „niezbędnik” obmyślany w
długie zimowe wieczory i tam włożyła wszystko, co tylko może się przydać. Apteczkę, jakiś
kupowany w TV wielofunkcyjny scyzoryk...
- A i owszem - i widzę, że wyciąga z tego „niezbędnika” kubki, a na każdym z nich
widnieje ona - wystrojona! W okularach, w złotych łańcuchach plastikowych, świątecznie, jak
do kościoła!
- Tu co rok przyjeżdżam, od połowy lat sześćdziesiątych, gdy tu jeszcze były wybory
Miss Natura... A od osiemdziesiątego dziewiątego co roku na promenadzie każę sobie zdjęcie
zrobić na kubku, zawsze ostatniego dnia pobytu, stoi facet, bierze pięć złotych. Wcześniej nie
do pomyślenia. Na każdym kubku jestem starszy...
- Ale nie widać...
- Ale co też pan mówi... - kryguje się. Teraz dosiada się do nas inna, stara, znają się z
tą Emerytką:
- O, jakie piękne! A to zdjęcie to jest przyklejone?
- W y p a l o n e - cedzi moja Emerytka. - Wypalone na stałe. Co roku daję się wypalić.
- I gdzie to można takie? - już się poprawia, już się ustawia do fotografii.
- Otóż za frytkami, i za rybkami, i za strzelnicami, i za gumowymi piłkami. Akurat
przed napojami i lodami. Na wysokości pizzerii Floryda.
- Tak jak są dawne Fundusze Wczasów Pracowniczych poprzerabiane na farmę
piękności?
- A i owszem, tylko trochę jakby na lewo, w kierunku „Błyskawicy XI”.
- I można wiedzieć, ile taka przyjemność kosztuje? - pyta stara.
- Pięć złotych - cedzi moja Emerytka już nieco znudzona.
- Ja tu przyjeżdżałam w latach pięćdziesiątych na wczasy wagonowe. No. Do Niecka i
tu. Ale lepiej tu. Bez porównania - śmieje się rubasznie.
Zgadzają się. Do tych jej kubków (z nią coraz starszą, mi się trafił ze zdjęciem około
czterdziestoletnim) nalewamy kawy, przypalamy papierosy. One - Marsy, ja - Rl. I kładę się
wygodnie, patrzę w niebo cudne, błękitne, z białymi chmurkami. Czuję, jak słońce mi napina
skórę na twarzy. I już one się do mnie przyklejają, już mi tam na dole gmerają. Ja pozwalam,
bo wiem, że inaczej się obrażą i nici z opowieści. Niech się pobawią. Ale że też one sobie po
prostu wyrywają. Tego mojego chwosta. Zamykam oczy i palę. Jest miło. Jest ślisko, ciepło.
Bardzo możliwe, że zostanę tu dziś do późna i gdy już wszyscy, ale to wszyscy pójdą (poza
tym jednym blondynkiem), to ja tu będę królował w zupełnej samotności, kąpał się nago,
baraszkował w piasku. I będę sikał, gdzie popadnie! Chodził po wydmach, bo tam jeszcze
różne niezaspokojone niedobitki właśnie wśród bzykania ważek usiłują się bzyknąć. Taki to i
mój poziom wakacyjny, dopiero w pokoju wynajętym u Głuchej Baby, w nocy, mądre książki
wyciągnę, różne papiery, pióra, jakieś tam krytyczne teksty o cywilizacji będę smarował. Ale
tu mam w głowie
cykady na Cykladach
I już one stare Gazele kończą powoli swoją robotę, już mają, co chciały. Leniwie
przewracam się na brzuch i każę sobie plecy smarować filtrami Eris. I robi się bardzo polsko.
Bo już kilka kilometrów obok, za Świnoujściem, w Ahlbeck panuje styl lateksowy. Wszyscy
napakowani, wygoleni, wytatuowani, z sutkami poprzebijanymi kolczykami, z penisami w
wisiorach. Z metalowymi obręczami na chuju. Czy widzieliście tych wszystkich zachodnich
gejów o przekrwionych oczkach świń, na plażach nudystów pod Amsterdamem, pod Berli-
nem, pod Utrechtem, Zurychem, Sztokholmem? Ich fallusy jak piersi dzikich kobiet -
porozciągane, zwisające, wymęczone. Syte. Pomarszczone. Wygolone. Naoliwione. Upał,
muchy, muzyka z radia The Night Chicago Died. Są cieleśni w tym zachodnim słońcu do
ostatniego pieprzyka, do ostatniej krostki na karku, pod pachą, do ostatniego obtarcia, albo i
zaczerwienienia. Im dalej w las, tym tych krostek więcej, nie załatwi się ich przecież za
jednym zamachem, nie zamrozi w przenośnej lodówce, gdzie wśród kostek lodu mrozi się już
piwo Korona. Pite przez nich z plastrem cytryny wetkniętym w szyjkę. Takie to i zachodnie
zwyczaje panują już parę kilometrów dalej. Męscy. Łysi. Skini. Wygoleni. Ciężcy.
Śmierdzący popersem. Lateksowy zawrót głowy.
Ale tu na szczęście rządzą ciotki i jowialne starsze panie, przyśpiewuje nam z radia
Maryla i Budka, tu panują papierosy Mars, kremy Eris i wspomnienie wczasów wagonowych,
jak to się na nie jechało całą noc w pociągu, pani kochana, i w tłoku, na stojaka, a człowiek
się cieszył, że w ogóle jedzie nad morze.
- Teraz, to co innego... Wsiadam w autobus, w pociąg bezpośredni i se z dupą jadę
elegancko, docelowo...
Tam już zakład pracy miał takie wagony kolejowe poprzerabiane na baraki
mieszkalne, normalnie łóżka polowe z pościelą czystą, nakrochmaloną, postemplowaną
pieczątkami. I sztuczne kwiatki na stoliku, i sławojka w lesie, bo te wagony stały w lesie.
- W lesie, w lesie. Szyszki spadały. Jak się robiło ognisko, to się śpiewało:
Jesteśmy na wczasach, w tych nadmorskich lasach
...albo jakichkolwiek, tu można było jakiekolwiek określenie do tych lasów dodać,
więc w górach się śpiewało „w tych góralskich lasach”, a nad Jeziorakiem „w tych mazur-
skich...”, co już było lekkim przegięciem. I chór dostawał rozdwojenia jaźni: jedni śpiewali