Zaczął podejrzewać, iż Rachel przyprawi go o mnóstwo zgryzot, przede wszystkim z tej racji, że nie rozporządzał niczym, co - jak sądził - mogłoby ją zainteresować.
Jeśli była jakaś skaza na życiu, które sobie wybrał, życiu bez pracy, zmartwień, trudności i mitręgi, życiu bez kontekstu i treści, to dopiero teraz ją dostrzegł. Kiedy na zabawie sylwestrowej poznał inteligentną, kulturalną, ambitną, piękną, dowcipną, samotną kobietę, to sam sobie wydał się pustym ekranem, osobą, której życie upływało na oglądaniu Countdown i jeżdżeniu po mieście przy muzyce Nirvany.
Gdy rozpaczliwie zastanawiał się, co z jego doświadczenia! mogłoby zaciekawić tę dziewczynę, zdał sobie sprawę z faktu, iż jego zdecydowanie niezły wygląd i niejaka swoboda wypowiedzi rodziły fałszywe oczekiwania. Zapewniały mu wstęp na przyjęcie, z którego powinien być wywalony przez barczystych bram - karzy o szerokich karkach. Był przystojny i wygadany, ale o tym zadecydowały genetyka, środowisko i wykształcenie, podczas gdy we wnętrzu był nieciekawym mrukiem. Może powinien poddać się operacji plastycznej w przeciwnej intencji, niż robi się to zazwyczaj - żeby odebrać rysom regularność, oczy zbliżyć albo może oddalić. A może powinien się roztyć, wyhodować kilka podbródków, nabrać tyle ciała, by pocił się przy najmniejszym wysiłku. No i, oczywiście, mógłby zacząć pochrząkiwać jak warchlak.
Sprawa bowiem przedstawiała się tak, że kiedy znaleźli się z Rachel obok siebie przy sylwestrowym stole, pierwsze pięć minut było wspaniałe i dało mu posmakować przez chwilę, jak mogłoby wyglądać życie. Szczerze mówiąc, byłoby lepiej, gdyby tego nie posmakował. Co mu to właściwie dało? Nie będzie spał z Rachel. Nie pójdzie z nią do restauracji, nie obejrzy jej mieszkania ani nie będzie słuchał, jak romans ojca z najlepszą przyjaciółką matki ukształtował jej pogląd na posiadanie dzieci. Nienawidził tych pięciu minut, w trakcie których otworzyła się wizja jakiejś innej możliwości. Koniec końców, myślał, byłoby znacznie lepiej, gdyby, spojrzawszy na niego, odwróciła się z obrzydzeniem i nie zaszczyciła już uwagą do końca wieczoru.
Zatęsknił za Nedem. Ned dodawał jego życiu dodatkowy wymiar, stanowił jakieś // ne sait quoi, które bardzo by się przydało przy takiej okazji jak ta. Tak czy owak, nie zamierzał na powrót powoływać go do życia. Niech spoczywa w pokoju.
- Skąd znasz Roberta? - spytała Rachel.
- Tak jakoś... - Robert był producentem i obracał się w kręgu aktorów, pisarzy i reżyserów. Większość znajomych Roberta to ludzie znani, cieszący się szacunkiem i budzący zazdrość innych. Willa bardzo korciło, by odpowiedzieć, że napisał muzykę do ostatniego filmu Roberta, załatwił z nim świetny interes lub chciał z nim porozmawiać na temat kretyńskiej polityki kulturalnej rządu. Chociaż go korciło, nie powiedział nic takiego. Powiedział natomiast: - Dawno, dawno temu kupowałem od niego trawę.
Co akurat było prawdą. Robert, zanim został producentem telewizyjnym, był dilerem. Nie dilerem z kijem baseballowym i pit - bullem, ale po prostu kimś, kto miał swoje dojścia i rozprowadzał trochę po znajomych, a do nich należał także Will, gdyż chodził wtedy z jedną z koleżanek Roberta... Mniejsza zresztą z tym, co go łączyło z Robertem w połowie lat osiemdziesiątych, teraz bowiem Rachel wiedziała przynajmniej tyle, że Will niczego nie kręci, nie pisze ani w niczym nie gra.
- Aaaa - powiedziała. - No, ale dalej pozostajecie w kontakcie.
Może nawet nie tak trudno byłoby na poczekaniu wymyślić historyjkę, która tłumaczyłaby, czemu nadal widują się z Robertem, a zarazem przedstawiała Willa w jakimś korzystniejszym świetle, czyniła z niego osobę odrobinę bardziej skomplikowaną, ale nie zrobił tego.
- Mhm... chociaż, prawdę mówiąc, nie wiem dlaczego.
Tak właśnie wyglądała prawda. Will nie wiedział, dlaczego nadal utrzymywali kontakty z Robertem. OK, fajnie im się rozmawiało, ale Robertowi fajnie się rozmawiało z większością osób obecnych na imprezie. Czemu właśnie Will utrzymał się na wszystkich zakrętach kariery Roberta? Może - co brzmiało absurdalnie, ale mogło tkwić w tym ziarno prawdy - Robert chciał podkreślić, jak wielką drogę przebył, zatrzymując przy sobie jako żywy okaz z epoki przedmedialnej nieudacznika o powierzchowności na tyle miłej, by nie odstraszać innych.