Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.


140
Po czym znów zaczęła chichotać i podśpiewywać.
— Ding-dong-bong! Stary Pim się kąpie! Bogaty i śliczny chłopczyk szykuje
się po raz pierwszy na święto majowe! — Zaczęła wybijać łyżką na talerzu jakiś dziki rytm. — Z krwi i pamięci rodzi się raptownie pamięć bólu!
— Och, mamo! Łono, które mnie zrodziło! Nie dość, że Chaos mąci mi myśli,
to jeszcze twoje wspominki dzikiej przeszłości dokładają mi swoje! — odezwał
się Fallogard nieco nerwowo, acz uprzejmie, wyciągając błagalnie ręce.
— Nawet te resztki wspomnień i tych kilka ostatnich zdrowych zakamarków
mózgu chcą mi odebrać — mruknęła wiekowa dama z żałością, ale syn pozostał
niewzruszony.
— Mamo, dotarliśmy już prawie do Koropitha, ale wygląda na to, że będzie
nam szło coraz ciężej. Musimy oszczędzać siły. Mamo! Dobrze będzie trzymać język za zębami i przestać jazgotać, w przeciwnym razie zostawisz na naszym szlaku tak wyraźny ślad psychiczny, że dla całej armii starczy, by nas odszukać.
A to byłoby nierozważne, mamo.
— Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą — odszczeknęła się starsza pani z chi-
chotem, ale usłuchała syna.
Elryk zauważył, że powietrze ocieplało nieco i lód zaczął topnieć na drze-
wach, a śniegowe czapy spadały ciężko na gąbczastą glebę, która szybko wszystko wchłaniała. Po południu, gdy słońce przygrzewało już dość mocno, minęli szereg groteskowo opancerzonych półbestii, półludzi powykręcanych osobliwie i uwię-
zionych w lodzie, który zdawał się parzyć dotknięty, ale pozwalał dojrzeć we-wnątrz poruszające się oczy, usiłujące wymówić coś usta, drgające spazmatycznie w nieustannym cierpieniu kończyny. Fallogard zgodził się z Elrykiem, że musiał
to być jakiś pomniejszy oddział Chaosu pokonany nieznanymi czarami, może za sprawą Ładu? Wędrowali teraz przez pustynię przeciętą szlakiem wodnym, bez wątpienia sztucznego pochodzenia, z którego mogli czerpać wodę do picia.
Pustynia skończyła się następnego dnia, kiedy to ujrzeli przed sobą bujne li-stowie mrocznej, gęstej puszczy. Rosły tu drzewa smukłe i szczupłe jak ludzkie ciała o liściach długich na wzrost człowieka i różnorodnym zabarwieniu. Były liście szkarłatne, były ciemnożółte, czarnobrązowe i szaroniebieskie, dominowa-
ły jednak odcienie bladego różu, purpury i szarości, przez co las wyglądał jakby korzeniami dobywał z ziemi krew miast wody.
— To chyba tutaj powinniśmy znaleźć naszego zagubionego potomka! — za-
powiedział Fallogard, chociaż nawet jego matka z powtąpiewaniem spoglądała na rozbujała zieleń i nie budzące zaufania pnącza. W zwartej ścianie roślinności nie otwierał się żaden szlak.
Jednak mocno podekscytowany Fallogard potruchtał naprzód, zmuszając niż-
szą znacznie bratanicę do wydłużenia kroku, aż w końcu dziewczyna krzyknęła na wuja. Uczyniła to w chwili, gdy ten już nurkował w gąszcz.
Rad, że wreszcie trafił się kawałek cienia, Elryk oparł się o pień, który poddał
141
się pod naciskiem niby żywe ciało. Książę odsunął się od podejrzanej rośliny.
— Bez wątpienia robota Chaosu — powiedział. — Dobrze znam jego wytwo-
ry. Różne niby-zwierzęta, niby-warzywa, które zwykle wzrastają jako pierwsze w każdym świecie, gdzie Chaos zapuszcza macki. Tak naprawdę są to jedynie po-ronione płody różnych domorosłych uczniów czarnoksiężników. Nikt mojej klasy nie marnowałby czasu na takie śmieci. Chaos jednak, jak już się przekonaliście, pozbawiony jest gustu i dobrego smaku. Za to Ład ma tego aż w nadmiarze.