Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Należał bowiem do
tego rodzaju ludzi, którzy muszą wyznaczać sobie cele w życiu.
Minęły dwa lata. Łódź nabierała kształtu i zbliżał się dzień zamontowania silnika
i spuszczenia szkunera na czyste wody zatoki La Passę. Wyspiarze zaczęli przygotowa-
nia do wielkiego święta. Miały go uświetnić miejscowe specjały: „sałatka milionera” (z
miąższu specjalnie ściętej palmy), pieczone prosię i wyjątkowo rzadki rarytas — caille,
potrawa z olbrzymiego żółwia, który gotował się przez wiele godzin w skorupie, poda-
na z ryżem i warzywami. Szykowano już na zapas olbrzymie zapasy calou.
I wtedy zdarzyła się tragedia. Po kolejnej sobotniej nocy, urozmaicanej alkoholem,
tańcami i miłością, McDonald tuż przed świtem przybiegł do wioski budząc tubylców
głośnymi okrzykami „Pali się! Pali się!”
Bungalow i szopę dzieliło od wioski jakieś trzysta metrów. Zanim wyspiarze utwo-
rzyli żywy łańcuch ludzki i zaczęli podawać wiadra z morską wodą, było już za późno
— cała łódź stała w płomieniach. Kiedy pożar wreszcie ugaszono, pozostał z niej jedy-
nie czarny szkielet kilu i wręg.
Wyspiarze podzielali rozpacz McDonalda. Z początku wszyscy myśleli, że to wypa-
dek, ale stary budowniczy szkunerów zbadawszy szczątki orzekł, że przyczyną było pod-
117
palenie. Pożar zaczął się przynajmniej w trzech różnych miejscach, a sądząc po szybko-
ści jego rozprzestrzeniania się i po wyglądzie zwęglonego drewna, sprawca użył benzy-
ny albo jakiejś innej substancji palnej.
Śledztwo policji utknęło w martwym punkcie. Podejrzewano jedynie, że sprawcą
mógł być jeden z młodych mężczyzn, zazdrosny o powodzenie, jakim McDonald cie-
szył się u miejscowych dziewcząt. Wyspiarze nie bardzo w to jednak wierzyli.
Po tygodniu żałoby McDonald oznajmił, że zaczyna od początku. I tak też uczynił.
Przeżył dwa kolejne lata idylli, chodząc na bosaka, odziany tylko w sarong.
Ale tym razem wyspiarze woleli nie ryzykować. Kiedy łódź była bliska ukończenia,
nie mówiąc o niczym McDonaldowi zorganizowali grupę młodych mężczyzn do trzy-
mania nocnych straży. Cała wioska znów żyła przygotowaniami do święta wodowa-
nia. Ale łódź ponownie została doszczętnie spalona — tyle że tym razem widziano, jak
McDonald, pijany i ze łzami w oczach, polewa cały szkuner benzyną i rzuca zapałkę.
— Bo nie chciał odjeżdżać! — wykrzyknął Cady, kręcąc głową.
— Nie inaczej — przytaknął Jack. — Wie, że kiedy łódź będzie ukończona i gotowa
do rejsu, to powinien na nią wsiąść i odpłynąć. Przecież po to ją budował.
— I co było potem? — zaciekawił się Ramesh. — Postawili mu zarzut?
— Skądże — zaprzeczył Jack. — Odegrali do końca tę komedię. Pocieszyli go, wyra-
zili słowa podziwu na wieść, że postanowił zacząć od nowa... Polubili go, myślę, że go
nawet rozumieją.
— Sympatyczna historia — skomentowała Kirsty w zadumie. — Oczywiście, szkoda,
że wszystko idzie na marne i tak dalej, ale to całkiem miłe. Myślisz, że będzie dalej bu-
dował łodzie po to, by je potem palić?
Jack wzruszył ramionami.
— Dlaczego nie? Ma dość pieniędzy na życie — i na kupowanie drewna. W końcu
ożeni się pewnie z jedną z dziewcząt, ustatkuje się i założy formalną rodzinę — już te-
raz przyznaje się do ojcostwa dwóch synów... — Spojrzał na zegarek. — No dobra, je-
dzenie czeka!
14
Widząc, że spławik zanurza się, Cady poderwał mocno wędkę. Wędzisko wygięło się,
zaczął więc nawijać żyłkę na kołowrotek, wbijając wzrok w krystalicznie czystą wodę.
Dostrzegł tęczowy błysk, jeszcze dobrych kilka metrów od powierzchni, i chrząknął
z zadowolenia. Kolejna papuźnica, a Joan White zależało właśnie najbardziej na papuź-
nicach. Godzinę temu wręczyła Cady’emu wędkę i, opisawszy drogę do skały odległej
o kilometr od hotelu, kazała mu nałapać ryb na kolację dla ośmiorga gości hotelowych.
Potrząsając palcem, surowo zapowiedziała, że nie wolno mu łowić w promieniu trzystu
metrów od hotelu.
Podciągnął rybę pod powierzchnię, sięgnął po leżący obok podbierak o długiej rącz-
ce i po minucie rybą trzepotała się w wiklinowym koszyku, gdzie znajdowały się już
trzy inne papuźnice i dwa czerwone graniki. W koszyku zebrało się z dziesięć kilo ryb,
więcej, niż trzeba.
Odłożył wędkę, nie śpieszył się jednak ze wstawaniem. Miejsce było zaciszne, poło-
żone dużo poniżej nadbrzeżnej drogi, na tyle daleko, by spokoju nie zakłócał z rzad-
ka przejeżdżający tamtędy samochód czy camion. W oddali widać było zarysy niewy-
sokich wzgórz na odległych o dwadzieścia parę mil wyspach Praslin i La Digue. Zamy-
śliwszy się nad przypadkiem Bruce’a McDonalda, doszedł po chwili do wniosku, że co-
raz lepiej go rozumie. Zaraz jednak przyszła refleksja, że o wiele trudniej jest mu zrozu-
mieć samego siebie.
Zawsze pociągały go kobiety starsze od niego. Nie uważał przy tym, by fizyczne pięk-