“Prawie. Zaczęło się. Poruszyłem lawinę i teraz już nic nie może jej zatrzymać”.
Pozwolił lokajowi zdjąć z siebie sztywny płaszcz z ciężkiej, zdobionej satyny i pomóc sobie w przebraniu się w bardziej wygodny strój. Po krótkiej chwili siedział przed kominkiem, a na stole stał posiłek. Wpatrzył się w płomienie, rozbawiony i zdziwiony tym, co zdarzyło się w ciągu dnia. Był to z pewnością dzień bogaty w wydarzenia, taki, który długo się pamięta. A przecież jeszcze się nie skończył. Melles zadzwonił na służącego, a kiedy ten przyszedł, wymruczał kilka umówionych słów, oznaczających, że należy skontaktować się z agentami i wzywać ich pojedynczo.
“Dojdą im dodatkowe zajęcia. Moi magowie - jeśli armii udało się utrzymać komunikację, może nam też uda się coś osiągnąć”.
Przyszło mu do głowy jeszcze jedno: choć zemsta na starym wrogu Tremanie nie wchodziła w grę, powinien się dowiedzieć, czego można się po nim spodziewać. Zaklęcie poszukujące nie wymagało długiego czasu i dużego wysiłku, a może wystarczy do tego, by dowiedzieć się, czy Tremane stanowi zagrożenie dla Imperium.
Rozsiadł się wygodniej i powoli popijał grzane wino, czekając na pierwszego agenta. Nie, choć bardzo chciał, nie mógł pozbyć się Tremane'a - ale nie mógł go również ignorować. W wojnie, jaką rozpoczynał, najlepszą i najbardziej godną zaufania bronią była wiedza. Nadszedł czas, by użyć tej broni - z większą finezją i uwagą, niż kiedykolwiek przedtem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Po odlocie gryfów w przypominającym jaskinię wnętrzu Wieży Urtho zrobiło się znacznie ciszej. An'desha nie zdawał sobie dotąd sprawy z tego, ile różnych dźwięków wydawały te stworzenia - szczęk pazurów po kamieniach, przypominający świst wiatru, oddech czy szum piór. Przyzwyczaił się do tych odgłosów i gdy ich zabrakło, własny głos wydawał mu się nienaturalnie donośny, mimo słyszalnych w tle szmerów innych czynności.
- Zobacz, to naprawdę logiczne - powiedział An'desha, wodząc palcem po znakach - tych samych słowach w trzech językach. Karal spojrzał na nie ze zmarszczonym w skupieniu czołem. - To język Sokolich Braci, tutaj - Shin'a'in, możesz sam zobaczyć, jak podobne...
Przerwał mu głuchy, głośny odgłos, po którym zabrzmiały głosy - jedne zaniepokojone, inne narzekające. Zaskoczony An'desha spojrzał w górę, poprzez Karala, do centralnej komnaty Wieży. Znał te głosy, chociaż nie spodziewał się usłyszeć ich tego dnia. Wstał i podszedł do drzwi - tylko po to, by sprawdzić, na ile się pomylił. Nie pomylił się. Mag Imperium o imieniu Sejanes w swym ubraniu o dziwnym wojskowym kroju stanowił kontrast dla mistrza rzemiosł Levy'ego odzianego w praktyczny, ale i luksusowy strój z czarnego jedwabiu i skóry. Przed nimi szedł Altra.
- Na stu małych bogów! - wykrzyknął Sejanes; jego siwe włosy dosłownie stały dęba. - Nigdy to za mało na czas do następnej takiej podróży!
Mistrz Levy przełknął ślinę, spoglądając na An'deshę z takim wyrazem twarzy, jakby ze wszystkich sił powstrzymywał mdłości. Jego twarz miała zielonkawy odcień, a kostki zaciśniętych palców zbielały.
- Masz... całkowitą rację, Sejanesie - powiedział zdławionym głosem. - Wydaje mi się, że jeśli będę miał jakikolwiek wybór, pójdę do domu piechotą.
Altra spojrzał na nich z nieskrywaną pogardą, niepewnym krokiem wszedł do komnaty Karala i padł w nogach jego posłania. An'desha poszedł za nim. Nie słyszał, by ognisty kot “powiedział” cokolwiek, lecz Karal przesunął w jego stronę swoją niemal nie tkniętą porcję potrawki; kot spojrzał na niego z wdzięcznością i pochłonął ją tak łakomie, jakby nie jadł od tygodni.
W tym czasie Lo'isha, Śpiew Ognia i Srebrny Lis pośpieszyli zająć się przybyłymi gośćmi. W komnacie znajdowało się niewiele mebli, lecz Srebrny Lis przyniósł im składane stołki, na których obaj usiedli z widoczną wdzięcznością. An'desha nie winił ich za tę reakcję na podróż; z własnego doświadczenia wiedział, że nie przesadzali ani ze zmęczeniem, ani ze złym samopoczuciem.
Jemu zdarzyło się tylko raz podróżować pod opieką ognistego kota, który w swój własny, niesamowity sposób przenosił go ze sobą, przemieszczając się w tak zwanych skokach - i nie chciałby przeżyć tego powtórnie. Ogniste koty umiały pokonywać wielkie przestrzenie w mgnieniu oka i potrafiły zabrać ze sobą - osobę lub przedmiot - każdego kto ich dotykał. Podróż wykręcała wnętrzności; przypominała przekraczanie Bramy, lecz to samo powtarzało się przy każdym skoku. Im częstsze były skoki, tym gorsze ich skutki. Samopoczucie podróżującego zależało od indywidualnej wytrzymałości, lecz sądząc z wyglądu dwóch przybyszów, Altra nie robił zbyt długich przerw pomiędzy kolejnymi etapami; ostatni z nich musiał być dla nich naprawdę ciężkim doświadczeniem.
An'desha przyglądał się przez chwilę zgromadzonym, jednak Śpiew Ognia, Srebrny Lis i reszta wydawali się panować nad sytuacją. Sejanes najwyraźniej potrzebował odpoczynku; mistrz Levy musiał posiedzieć spokojnie i dostać coś na uspokojenie żołądka. Po krótkim wytchnieniu obaj zostali zabrani do komnaty obok, poprzednio służącej za mieszkanie gryfom. Karal tymczasem krzątał się wokół Altry, który po raz pierwszy, odkąd An'desha go znał, wyglądał na naprawdę wyczerpanego. Najwyraźniej podróż i dla niego nie była łatwa.
Młody mag przypomniał sobie to, co kot mówił o coraz większych trudnościach w skakaniu.
- Dobrze się czujesz? - zapytał, kiedy zaniepokojony Karal pochylał się nad nim.