..” A dzieci stojąc wokół Ojca Wirgi-liusza powtarzały
dokładnie - jak w zwierciadle - każdy ruch, który wykonał.
- Siasiu, dokąd żeś ty nas zaprowadził? - szeptaliśmy jak można najciszej.
Zjawiła się kelnerka. Postawiła przed każdym z nas malutką filiżaneczkę z
odrobinką herbaty. Zawartość każdej filiżanki można by mierzyć naparstkiem. Nie wie-
dzieliśmy, że istnieją takie filiżanki. Chyba dla lalek? Siaś oniemiał, podobnie jak i my.
Ponieważ wszyscy milczeliśmy, kelnerka postała chwileczkę, położyła kartę na stole i
odeszła.
Kto teraz będzie Ojcem Wirgiliuszem? Jak to się tutaj pije? Właściwie, nie ma
czego pić... Czy to wypić duszkiem, czy maczać usta? Łyżeczką chyba nie... Cukru nie
dała, więc herbata jest słodzona. A może gorzka? Wstydziliśmy się wysunąć rękę po
filiżankę. Palce mieliśmy kwadratowe od ciągłej pracy przy linach, zgrubiałe. Dłonie z
trudem nam się domykały. Te filiżanki będą bardzo zabawnie wyglądać w naszych rękach.
Pomimo naszej woli, po pierwszym przytknięciu filiżanki do ust nic w niej nie
pozostało. Herbata była gorzka.
- Siasiu, cóżeś ty zamówił? - pytaliśmy obaj szeptem.
- Przecież wypiłeś przed chwilą. Chińska herbata! - wyjaśniał Siaś.
To na pewno trzeba było trzymać filiżankę w obu dłoniach, a wypić trzema i pół
haustami - biadał Dalaj Lama. - Czytałem o tym! Siasiu, czemuś nas nie uprzedził?
Siasiowi uszy płonęły. Oczami zwabił kelnerkę. Zapłacił. Teraz trzeba było wyjść
z tego wspaniałego zakładu po wypiciu naparstka herbaty. Sami sobie wydawaliśmy się
bardzo zabawni i z trudem powstrzymywaliśmy się od śmiechu. Byliśmy przekonani, że po
naszym wyjściu zapanuje w lokalu ogólna wesołość. Wstaliśmy, po czym z wyrazem twarzy
ludzi, którzy ugasili pragnienie i wiedzą czego chcą, idąc jeden za drugim, opuściliśmy
wspaniały Tea-Room dla pań.
- Siasiu, naucz się jeszcze tych paru słów, takich jak mięso, cytryna - prosiliśmy,
wybierając się na wystawę kolonii angielskich w Wembley pod Londynem.
Oszołomieni widokiem żywych Hindusek i Murzynek oraz posągiem naturalnej
wielkości księcia Walii na koniu, wykonanym... w maśle kanadyjskim, znów zaczęliśmy
nękać Siasia, by nas zaprowadził do restauracji i dał coś solidnego do zjedzenia.
Wspaniała restauracja na wystawie nie przedstawiała się groźnie. Podeszła do nas kelnerka i
Siaś zaczął badać kartę.
- Siasiu, weź coś z mięsa!
Siaś czytał, czytał, potem pokazał kelnerce. Kelnerka powtórzyła i za chwilę
postawiła przed każdym z nas malutki placuszek z ananasową marmoladą w środku.
- Siasiu, postaraj się, żeby dała coś solidnego!
Siaś znów czytał, wreszcie spytał:
- Chcecie królika?
- A nie pamiętasz, jak się nazywa szynka, schab, wołowina, befsztyk, w
ostateczności kotlet cielęcy? Dlaczego królik?
Bo tu napisano „walijski królik” i niedrogo. Jedliście kiedyś walijskiego królika?
- Niech będzie królik, tylko po jednym dla każdego. Jesteśmy głodni!
Siaś zasygnalizował i zjawiła się kelnerka. Powtórzyła, Siaś sprawdził, czy się nie
omylił. Czekaliśmy na walijskiego królika.
- Czytałem w książce „Na szerokiej drodze”, że Jesteśmy Anglii jedną z
najsmaczniejszych potraw jest królik w potrawce. Może lepiej było zamówić królika w
potrawce, Siasiu? - mówił Dalaj Lama.
- Nie wiem, jak jest po angielsku „królik w potrawce” - tłumaczył się Siaś. I
przechodząc do ataku zapytał z kolei nas:
- Ty umiesz po niemiecku. Powiedz więc, jak jest „królik w potrawce” po
niemiecku? A może ty wiesz, jak jest po francusku?
Nic nie odpowiedzieliśmy. Rzeczywiście nie wiedzieliśmy, jak jest „królik w
potrawce” po niemiecku i po francusku. Dlaczego więc wymagaliśmy, by Siaś wiedział, jak
jest „królik w potrawce” po angielsku?
- Ale czy zamówiłeś trzy króliki? - dopytywał się Dalaj Lama.
- Zamówiłem trzy walijskie króliki! - zapewnił nas Siaś.
Po chwili zjawiła się kelnerka i postawiła przed każdym z nas,,, grzankę /
roztopionym na niej kawałkiem szwajcarskiego sera.
- Siasiu, przecież to ser!
Siaś usiłował wyjaśnić, co zaszło. Okazało się, że na karcie zamiast „b” było
„re”. Welsh rerebit była to grzanka z serem, a rabbit spokojnie pozostał królikiem. Od
tego czasu już nigdy niczego nie zamawialiśmy w restauracji, tylko kupowaliśmy po
wskazaniu palcem i sprawdzeniu ceny.
W Genova la Superba, czyli w przepysznej Genui, zwiedziliśmy we trójkę Cimitero
di Staglieno, przepiękny cmentarz z najwspanialszymi rzeźbami. Przechadzaliśmy się
takimi ulicami, jak Via Roma czy Via Venti Settem- bre, zachodziliśmy na Piazza
Acquaverde z pomnikiem Kolumba, u którego stóp klęczała Ameryka. Zwiedzaliśmy także
niezliczone ilości galerii obrazów, a nawet Pa-lazzo Municipale, gdzie Siaś chciał zobaczyć
własnoręczne podpisy Kolumba, a Dalaj Lama skrzypce, na których własnoręcznie grał
Paganini.
Postanowiliśmy wreszcie zwiedzić genueńską szkołę morską, by porównać ją z
naszą w Tczewie. Operując trzema językami, sądziliśmy, że uda nam się rozmówić w tej
wspaniałej szkole. Woźny nie zrozumiał żadnego z naszych języków i wolał nas
zameldować dyrektorowi. Wysoki pan z długą siwą brodą podobny był do biblijnego
apostoła i to nas onieśmieliło.
Dyrektor zapytał, czy mówimy po francusku? Odpowiedziałem „tak”, ale ani słowa
więcej. Wówczas spytał, czy mówimy po niemiecku? Dalaj Lama odpowiedział „tak”,
ale również ani słowa więcej. Wreszcie dyrektor spytał jeszcze, czy znamy angielski? Siaś
przytaknął i zamilkł. Wprowadziło to dyrektora w doskonały humor i zaczął nas