Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Siedziała dłuższy czas w hamaku żując nasionka rzeżuchy, póki nie otrząsnęła się ze złudzenia, że syn wrócił. Wówczas westchnęła: „To był mężczyzna mojego życia".
Zobaczyłem go w jej pamięci. W ostatnim tygodniu stycznia skończył dwadzieścia jeden lat, był smukły, blady, miał arabskie rzęsy i kręcone włosy swego ojca. Był jedynym synem małżeństwa z rozsądku, które nie zaznało chwili szczęścia. Ale Santiago Nasar wydawał się szczęśliwy przy ojcu, póki ten nagle nie zmarł, i przez następne trzy lata wydawał się nadal szczęśliwy przy samotnej matce aż do poniedziałku swojej śmierci. Po niej odziedziczył instynkt. Od ojca nauczył się, jeszcze jako dziecko, władania bronią palną, miłości do koni i układania do łowów drapieżnych ptaków, ale również wypróbowanej sztuki odwagi i ostrożności. Między sobą rozmawiali po arabsku, ale w obecności Placidy Linero po hiszpańsku, żeby nie czuła się odepchnięta. Nigdy nie widziano ich uzbrojonych w miasteczku i tylko raz pojawili się ze swymi wytresowanymi sokołami, i to z okazji pokazu sokolnictwa podczas specjalnego kiermaszu na cele dobroczynne. Śmierć ojca zmusiła go do przerwania nauki pod koniec szkoły średniej, musiał bowiem objąć rodzinną hacjendę. Sobie samemu już Santiago Nasar zawdzięczał, iż był wesoły, spokojny i kochliwy.
W dniu, w którym miał zostać zabity, matka, ujrzawszy go ubranego na biało, pomyślała, że pomylił mu się dzień. „Przypomniałam mu, że dziś jest poniedziałek" - powiedziała mi. Ale wytłumaczył jej, że ubrał się odświętnie na wypadek, gdyby nadarzyła się okazja ucałować pierścień biskupa. Nie okazała tym najmniejszego zainteresowania.
- Nawet nie zejdzie ze statku - odparła. - Udzieli błogosławieństwa z obowiązku, jak zwykle, i odpłynie tam, skąd przypłynął. Nienawidzi tego miasteczka.
Santiago Nasar wiedział, że matka ma rację, ale splendor uroczystości kościelnych wzbudzał w nim nieodparty zachwyt. „To jest jak wino" - wyznał mi kiedyś. Jedynym zmartwieniem matki w związku z wizytą biskupa było, żeby jej syn nie zmókł na deszczu, słyszała bowiem, jak kichał przez sen. Poradziła mu, żeby wziął parasol, ale on pomachał jej ręką na pożegnanie i wyszedł z pokoju. Widziała go po raz ostatni.
Victoria Guzman, kucharka, była całkowicie pewna, że nie padało ani tego dnia, ani przez cały luty. „Wprost przeciwnie - powiedziała mi, kiedy odwiedziłem ją na krótko przed jej śmiercią. - Słoń­ce zaczęło grzać wcześniej niż w sierpniu". Oprawiała na śniadanie trzy króliki, atakowana przez dyszące psy, gdy Santiago Nasar wszedł do kuchni. „Zawsze gdy wstawał, wyglądał, jakby łajdaczył się całą noc" - wspominała bez czułości Victoria Guzman. Divina Flor, jej rozkwitająca właśnie córka,
podała mu jak w każdy poniedziałek kubek gorzkiej kawy z odrobiną wódki z trzciny cukrowej, by mógł znieść ciężar minionej nocy. Ogromna kuchnia z rozlegającym się w niej sykiem ognia i kurami śpiącymi na żerdkach wydawała tajemnicze oddechy. Santiago Nasar przełknął kolejną aspirynę i usiadł, by łyk po łyku popijać kawę z dużego kubka, pogrążając się w leniwych myślach i nie odrywając wzroku od obydwu kobiet patroszących króliki nad piecykiem. Victoria Guzman mimo swego wieku zachowała urodę. Dziewczynkę, dziką jeszcze trochę i nie oswojoną, zdawały się już rozpierać hormony. Gdy podeszła, żeby zabrać pusty kubek, Santiago Nasar złapał ją za przegub dłoni.
- Już można cię ujeżdżać - powiedział. Victoria Guzman pogroziła mu zakrwawionym nożem.
- Ty ją, biały, puść - rozkazała mu nie na żarty. - Z tej studni się nie napijesz, póki ja żyję. Została uwiedziona przez Ibrahima Nasara w pełni swej młodości. Przez wiele lat kochał się z nią po stajniach swej hacjendy i sprowadził na służbę do domu, gdy zauroczenie mu przeszło. Divina Flor, córka z późniejszego już małżeństwa, czuła, że jest jej przeznaczone kłusownicze łóżko Santiago Nasara i przeświadczenie to budziło w niej przedwczesny niepokój. „Taki mężczyzna już się nigdy nie narodzi" - powiedziała mi, gruba, przywiędła i otoczona dziećmi po innych miłościach. „Wykapany ojciec - odparowała jej Victoria Guzman. - Zasraniec". Ale nie potrafiła opanować gwałtownego dreszczu trwogi na wspomnienie przerażenia Santiago Nasara, kiedy jednym szarpnięciem wyrwała z królika dymiące wnętrzności i rzuciła je psom.
- Nie bądź taka okrutna - powiedział jej. - A gdyby to był człowiek?
Victoria Guzman potrzebowała niemal dwudzie­stu lat, by zrozumieć, że mężczyzna przyzwyczajony do zabijania bezbronnych zwierząt mógł się tak nagle przerazić. „Boże Święty - krzyknęła wystraszona - i pomyśleć, że to było dla mnie takim odkryciem". W ten poranek zbrodni było w niej jednak tyle tłumionych urazów, iż nie przestała rzucać psom wnętrzności królików. Byle tylko uprzykrzyć śniadanie Santiago Nasarowi. W tym to właśnie momencie całe miasteczko zostało zerwane na nogi brutalnym rykiem parowca wiozącego biskupa.

Podstrony