Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Właściwie nie wie, co go tu ma cieszyć. Tego, iż cieszy się, że sobie wszyscy raz do licha pójdą, nie może im przecież tak w oczy powiedzieć.
Ale przemowa ta okazuje się przedwczesną.
- Sto pięćdziesiąt i pięć! - podbija syn Tödi Mayer i ociera czerwoną bawełnicą szerokie, spocone czoło.
Syn cofa się w milczeniu od balasków i rozdmuchuje przygaszoną fajkę. Aĺe dziecko, które za rękę trzymał, spostrzega w tej chwili starego.
- Dziaduś! Dziaduś! - woła cienkim, przenikliwym głosikiem: Stary wnuka nie widzi, słyszy go tylko, rzewny uśmiech rozszerza jego zwiędłe wargi. Potrząsa radośnie głową i robi ruch taki, jakby brał tabakę. Idzie to jakoś, dzięki Bogu idzie. Wszystko jeszcze może być dobrze!
- Sto pięćdziesiąt! - woła syn.
Ale Tödi Mayer ustąpić nie myśli. Zaperzył się; był z tych, którzy się rozpalają do każdej stawki. Cóż syn? Syn go mógł darmo trzymać. Za pieniądze gminy każdy teraz dobry, każdy ma prawo.
- Sto czterdzieści i pięć! - woła podniesionym głosem. Syn przechyla głowę i Patrzy na Tödi Mayera z wysoka, lekko zmrużonymi oczyma.
Namyśla się chwilę, po czym macha obojętnie ręką. Nie może ryzykować więcej.
Zrobił, co do niego należało, ale ryzykować nie może. Jego czarna o prostych włosach głowa i twarz kwadratowa, drewniana cofa się z szeregu, a wysoka, koścista, nieco pochylona postać posuwa się ku drzwiom wskroś ciżby.
Stary patrzy za nim. Jest niespokojny, otwiera usta i wyciąga szyję, lewa powieka zaczyna mu drgać nerwowo. Wygląda teraz staro, bardzo staro. Tödi Mayer miarkuje, że nieświetny zrobił interes, i szepce z kumem Spenglerem.
Tymczasem pan radca uderza dłonią w biurko, przy którym stoi.
- A zatem - odzywa się dźwięcznym, jasnym głosem - sto czterdzieści i pięć franków! Po pierwsze... po...
- Za pozwoleniem! - przerywa nagle Tödi Mayer. - Czy tylko jopa należy istotnie do starego?
Pan radca marszczy piękne, gładkie czoło.
- To nie może wchodzić w zakres roztrząsań gminy! - rzecze z godnością, a woźny odwraca się do kąta i kaszle głośno.
- Jak to nie może? - ujmuje się za sąsiadem Spengler. - Gmina musi wiedzieć, co daje, a ten, kto bierze, musi wiedzieć, co bierze. To jasne!
- Jopa twoja? - pyta Tödi Mayer, zwracając się bezpośrednio do starego Kuntza.
Ale stary Kuntz nie słyszy.
Lewa jego powieka drży coraz silniej, spojrzenie słupieje. Widzi, jak syn oddala się i jak znika we drzwiach. W chwilę potem widzi go jeszcze raz przez otwarte okno i słyszy szczebiot dziecka. Idą... Przeszli.
- Stary opuszcza głowę i trzęsie nią w milczeniu. Potem ściska powieki z całej, z całej siły. Coś mu źre oczy; słonego coś; gorzkiego... Źre i pali...
- Słyszysz, stary? - powtarza Tödi Mayer głośniej. - Pożyczył ci kto jopy czy własna?
Usłyszał wreszcie. Miesza się, spogląda po sobie, zaczyna szybko mrugać czerwonymi oczyma i rzuca ukradkiem spojrzenia w kąt, gdzie woźny stoi.
Tödi Mayer uderza pięścią w balaski.
- Ależ to oszukaństwo! - wybucha gniewnie.
- Tak! Tak! - odzywa się kilka naraz głosów.
Szmer rośnie w sali; oburzenie udziela się wszystkim.
- Człowiek ma miłosierdzie - woła Tödi Mayer, szeroko rozkładając wielkie czerwone ręce - bierze sobie za marny grosz taki ciężar na kark, ale chce, żeby interes rzetelnie był zrobiony. To trudno!
- Tak! Tak! - potwierdza więcej jeszcze głosów. Ponad wszystkimi słychać głos Spenglera. Na twarz pana radcy bucha płomień gniewu.
- Ściągaj kurtę! - krzyczy na starego, a Kuntz Wunderli z pośpiechem rozpinać ją zaczyna.
Nie idzie to łatwo. Ręce mu się trzęsą, pokurczone palce nie trafiają do guzików od razu; staremu pomaga woźny, ściągając ze złością rękawy. Jako urzędnik gminy, czuje się on niemal tak samo dotknięty jak pan radca.
- Kapuściana głowa! Niedołęga! - szepce przyciszonym, zirytowanym głosem, szarpiąc na przemiany to jeden, to drugi rękaw nieszczęsnej kurty, po której zdjęciu okazuje się cała wyjątkowa nędza zapadłych piersi i wychudzonych żeber kandydata, ledwie co okrytych srodze łataną koszulą i szczętami letniej kamizelki.
Stary Wunderli drży silnie, częścią z chłodu, a częścią ze strachu. Wydało się... Co teraz będzie? Wszystko się wydało... W niezmiernym pomieszaniu podnosi do szyi obie trzęsące się ręce i usiłuje rozplątać misternie przez woźnego zadzierzgnięty fontaź:
- I chustka nie twoja? - krzyczy Tödi Mayer, zdjęty ostatnią pasją w swym rozczarowaniu.
- Nie moja - odpowiada ledwie słyszalnym szeptem Kuntz Wunderli. Woźny wyszarpuje mu ją z ręki.
- Kapuściana... ośla... barania głowa! - mówi przez zęby z naciskiem. Historia z chustką więcej go jeszcze gniewa niźli historia z kubrakiem: Inicjatorem pożyczki kubraka nie był sam: podsunął ją mimochodem pan radca, zważywszy, iż kandydat był zbyt źle odziany, aby się mógł pokazać w urzędowej części sali.
Ale chustka? Chustka była własnym pomysłem woźnego. Sam ją wiązał, włożył w wiązanie to coś z artystycznych instynktów swoich, coś z własnej duszy...