Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Marcus nosił buty, jakich już, zdaniem Willa, od dawna nie robiono: proste czarne trzewiki, matowe, sztywne i ponuro uroczyste.
- Tobie się one podobają? - spytał Will. Szli właśnie Holloway Road z zamiarem kupienia jakiegoś sportowego obuwia. Marcus spojrzał uważnie na czubki butów i omal nie wpadł na rozłożystą damę dźwigającą w obu rękach pęki toreb z supermarketu.
- Jak to "podobają"?
- Lubisz je?
- To moje szkolne buty. Co tu ma do rzeczy podobanie się?
- Jak będzie ci na tym zależało, możesz lubić wszystko, co nosisz.
- A ty lubisz wszystko?
- W każdym razie nie wkładam czegoś, czego nienawidzę.
- No a co robisz z tymi okropnymi?
- Po prostu ich nie kupuję i tyle.
- Tak, ale ty nie masz matki. Przepraszam, że tak mówię, ale nie masz.
- Nic nie szkodzi, przyzwyczaiłem się już do tego stanu.
Sklep był wielki i zatłoczony, a światło nadawało wszystkim twarzom trupi wyraz, powlekając je zielonkawym lakierem. Will kątem oka dojrzał ich odbicie w lustrze i zaszokowała go myśl, że właściwie wyglądają jak ojciec i syn. Wewnętrznie czuł się bardziej starszym bratem, ale upiorne światło nie pozostawiało żadnych wątpliwości, ostro podkreślając kurze łapki w kącikach oczu Willa i gładkość policzków oraz biel zębów Marcusa. No i włosy... Will dumny był z tego, że na jego czaszce nie było nawet małego placka łysiny, ale gdzie mu się równać do czupryny chłopca.
- Na jakie masz ochotę? - Nie wiem. - Chyba najlepiej adidasy.
- Dlaczego?
- Wszyscy je noszą.
Buty były eksponowane według marek, a W dziale Adidasa ścisk był zdecydowanie największy.
- Barany! - prychnął Marcus. - Beee!
- Czemu tak mówisz?
- Mama powtarza, że ci, co się tak tłoczą, są jak barany i nic nie robią samodzielnie.
Willowi nagle przypomniało się, że jeden z jego kolegów szkolnych miał matkę podobną do Fiony. To znaczy niezupełnie, gdyż Fiona wydawała się Willowi bardzo dziwną kombinacją różnych epok, z jej płytami z lat siedemdziesiątych, poglądami politycznymi - z osiemdziesiątych, i płynem do stóp - z dziewięćdziesiątych, tamta jednak była dokładnym odzwierciedleniem Fiony w stylu lat sześćdziesiątych. Matka Stephena Fullicka była zdania, że telewizja zamienia ludzi w bezmyślne automaty, w domu nie było więc żadnego odbiornika. "Widziałeś Thund...", zaczynał Will, a potem gryzł się w język i czerwienił, jakby telewizja była czymś w rodzaju właśnie zmarłego rodzica. I co z tego przyszło Stephenowi Fullickowi? Nie został, o ile mu wiadomo, poetą wizjonerem ani malarzem prymitywistą i najpewniej - jak cała reszta - ugrzązł gdzieś w prowincjonalnym biurze adwokackim. Czasy udręki nie przyniosły żadnej korzyści.
- Jednym z celów naszej wyprawy, Marcusie, jest to, byś zaczął się stawać baranem.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Nie chcesz zwracać na siebie uwagi, więc nie możesz się wyróżniać. Beee.
Will sięgnął po parę butów, które wyglądały fajnie, ale bez żadnych bajerów.
- Co o nich myślisz?
- Sześćdziesiąt funtów.
- Nie patrz na cenę. Podobają ci się?
- Tak. Są OK.
Will kazał przynieść właściwy rozmiar, a Marcus, nałożywszy buty, zaczął się podnosić na palcach i opuszczać, z satysfakcją spoglądając na siebie w lustrze.
- No i jak, jesteś cool?
- Nogi tak. Ale cała reszta nie bardzo.
- To następnym razem zatroszczymy się o resztę.
Potem Marcus udał się prosto do domu, buty szkolne niosąc w plecaku, a Will wracał do siebie zachwycony własną wielkodusznością. Więc to mają na myśli ludzie mówiący o życiu na szczytach! Will nigdy jeszcze nie doznał takiego poczucia zgody z samym sobą i przekonania o własnej wartości. I - co niewiarygodne - kosztowało go to raptem sześćdziesiąt funtów! De musiałby wydać na środki sztucznie wprowadzające na taki szczyt? (Pewnie nie więcej niż dwadzieścia pięć funtów, ale szczyty nienaturalne były dużo niższe!) Zapewnił przelotne szczęście nieszczęśliwemu chłopcu, chociaż nie miał w tym żadnego interesu. Nawet przez chwilę nie myślał o tym, aby żyć z jego matką.
Nazajutrz Marcus stanął u drzwi Willa we łzach i w parze mokrych skarpetek, których nie chroniły nowe adidasy. Oczywiście, skradziono mu je.
 
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
 
Gdyby mama spytała Marcusa, skąd ma nowe buty, oczywiście by jej odpowiedział, ona jednak nawet niczego nie zauważyła. Dobra, nie była najbardziej spostrzegawczą osobą na świecie, ale adidasy wydawały się tak wielkie, białe i intrygujące, że trwał w przeświadczeniu, iż ma na nogach coś tak zupełnie niezwykłego, jak na przykład para królików.
Zauważyła natomiast ich zniknięcie. Typowe. Nie spostrzegła królików, których nie powinno być na nogach, spostrzegła natomiast skarpetki, których obecność na nogach trudno było uznać za niezwykłą.