Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Przekonaliśmy się o tym sami w Wietnamie, płacąc za to zresztą dość słono. Mieliśmy okręty, nowoczesne lotnictwo, helikoptery, artylerię, czołgi, naj­nowszą broń i amunicji ile dusza zapragnie. I co nam to wszystko dało? Złoili nam skórę. To tak, jakby pan próbował zabić muchę dziesięciokilowym młotem. Mam na tym statku stu dwudziestu siedmiu ludzi załogi. Na lądzie czeka druga załoga, która zmieni nas, kiedy trzy miesiące patrolu dobiegną końca. W wyrzutniach znajduje się szesnaście rakiet typu Polaris A-3. Wystarczy wskazać na mapie jakiekolwiek miasto w Rosji i za chwilę możemy je zrównać z ziemią. Trzeba tylko nacisnąć guzik - kapitan zamilkł na chwilę. - Cały pic polega jednak na tym, że nigdy tego wszystkiego nie użyjemy. Ani Moskwa, ani Waszyngton nie ma najmniejszego zamiaru naciskać guzika. Ponieważ jest to guzik działający na dwie strony. Jedenaście minut później takie same ptaszki polecą w przeciwnym kierunku. Mieliśmy przecież to wszystko - kapitan zatoczył huk ręką - już w czasach Wietnamu, ale gdybyśmy tego użyli, świat rozerwałby nas na strzępy - roześmiał się i wyciągnął łyżkę w stronę Andrewsa. - Pan i pańscy udzie jesteście Wietnamczykami, a Rosjanie to my w Wietnamie. W obcym kraju, nie znający języka, nie potrafiący odróżnić jednej wioski od drugiej. Zwyciężycie, przyjacielu. To tylko kwestia czasu i wytrwałości.
Kiedy skończyli jeść, Andrews zapytał:
- Kiedy spotkamy się z lotniskowcem?
- Mniej więcej za 24 godziny. I muszę powiedzieć, że aby to robić, złamiemy wszystkie możliwe przepisy.
- Jakie przepisy?
- Przede wszystkim rozkaz numer 1. Znam go na pamięć: “W czasie trwania całego patrolu łodzią podwodną Robert E. Lee SSBN 601 obowiązuje absolutny - powtórnie - absolutny zakaz wynurzania się na powierzchnię.”
- W jaki sposób może pan złamać taki rozkaz?
Kapitan parsknął śmiechem.
- W taki, że otrzymałem rozkaz przeciwny, i to od samego Naczelnego Dowódcy Floty. Coś mi się widzi, drogi kolego, że sporo o panu myślą w Waszyngtonie.
Następny dzień ciągnął się w nieskończoność. Harris dotrzymy­wał Andrewsowi towarzystwa, lecz ten niewiele miał mu do powie­dzenia. Pochodzili z dwóch różnych światów i pułkownik nie bardzo wiedział, o czym mógłby rozmawiać z człowiekiem, który spędzał cały swój czas w stoczni Marynarki Wojennej w Bostonie, prowadząc życie, które można było nazwać w miarę normalnym.
O trzeciej nad ranem Andrews przeszedł na pokład lotnisko­wca, a trzydzieści godzin później odleciał z niego samolotem, który wylądował na lotnisku Marynarki Wojennej na Long Island. Stąd przewieziono go rządowym samochodem na lotnisko La Guardia, gdzie przesiadł się na samolot do Waszyngtonu.
ROZDZIAŁ XV
Anna wysłała mu bilet kolejowy i przepustkę do Moskwy. Spotkali się na Dworcu Leningradzkim. Kiedy patrzyła na niego, gdy szedł peronem w stronę wyjścia, uświadomiła sobie po raz któryś z rzędu, jaki jest przystojny. Był jasnym blondynem o błękit­nych oczach, barczystym i bardzo wysokim. Jak to dobrze, że udało jej się namówić Jewgienię, żeby jej pożyczyła samochód na cały tydzień.
Nie było to wcale takie proste. Telewizor ojca Jewgienii zepsuł się i potrzebne były części, których nie można było dostać w skle­pie. Chyba, oczywiście, że miało się znajomego urzędnika w mini­sterstwie energetyki, który marzył o parze czarnych, włoskich butów z miękkiej skóry, które z kolei mógł załatwić szef Jewgienii, który bardzo chciał pójść do łóżka z jej piękną przyjaciółką Anną. Tak więc Anna wylądowała w łóżku z Władimirem Zagorskim w jego przytulnym dwupokojowym mieszkaniu w pobliżu Central­nego Urzędu Statystycznego, a następnego ranka miała moskiewskie prawo jazdy, kartki na 20 litrów benzyny i dziesięciodniowe ubezpieczenie w Ingostraku.
Kiedy przyglądała się, jak przechodzi koło budki kontrolnej, pomyślałą sobie, że mimo wszystko Josef Andriejewicz Andriejew, scenarzysta filmowy, wart był całego tego zachodu. Ucałowali się mocno, lecz bez przesady, żeby nie wywoływać sensacji w miejscu publicznym, a potem poprowadziła go do samochodu. Z zadowoleniem stwierdziła, że zrobił na nim wrażenie.
Kiedy znaleźli się w jej małym mieszkaniu, rozejrzał się wokół i głośno wyraził swój podziw, jak przystało na dobrze wychowanego gościa.
- Gdzie pójdziemy coś zjeść, Anno?
- Ty decyduj, ty jesteś szefem.
- W takim razie chłopak z Mińska zabiera swoją dziewczynę do hotelu “Mińsk”. I poczęstuje ją prawdziwymi grzybami po ukraińsku.
- A gdzie to jest?
- Nie mów mi, że nie wiesz, to przecież na Gorkiego. Wy, Moskwiczanie jesteście jednak zupełne wsioki - mówiąc to roześmiał się głośno i pchnął ją lekko na łóżko.
Kiedy wyszli z hotelu “Mińsk” i ruszyli wolnym krokiem ulicą Gorkiego, w oknach budynku Izwiestii paliły się już światła. Byli lekko wstawieni, ale nie pijani.
Gdy zatrzymali się na chwilę po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko Mossowietu - siedziby władz miasta - młody czło­wiek odrzucił lekko głowę i spoglądając na świecący ponad dacha­mi księżyc, nieco niewyraźnie wymawiając słowa, zaczął recytować:
“Sił nam z każdą chwilą ubywa
Chociaż winy naszej w tym nie ma
Ponad Rosją w okowach systemu
Gaśnie księżyc - numer na pasiaku
Wszystkie gmachy, co służą tej władzy
Deszcz ze śniegiem opryskał jak krew
Blindy w oknach jak zaćma na oczach
Jak bez twarzy przywódców oblicza...”
- Jezu Chryste - powiedział nagle - jakże ja nienawidzę tego miejsca.
Dziewczyna pociągnęła go gwałtownie za sobą i nie odzywali się już do siebie, dopóki nie znaleźli się z powrotem w jej pokoju. Josef wyciągnął się na łóżku, nie zdejmując ubrania, a ona spytała z wyrzutem:
- Dlaczego mówisz takie rzeczy na ulicy, Josef? Za coś takie­go mogliby cię zamknąć.
Uśmiechnął się i przymknął oczy.
- W takim razie chyba nie lubisz poezji, moja piękna Aniu.
- To nie była żadna poezja, to propaganda atypaństwowa. Chyba oszalałeś, żeby pisać takie wiersze.
- To nie ja napisałem, słoneczko, chociaż Bóg świadkiem, że chciałbym.