Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Z jakiegoż innego powodu on sam, Lando
Calrissian, nigdy nie nosił żadnej innej broni oprócz wetkniętego za szeroką szarfę
mikroskopijnego paralizatora? Zawsze uważał, że inteligentne istoty wszystkich ras
powinny kierować się w tym, co robią, rozumem, sprytem i siłą woli. Tylko bezmyślni
brutale polegali na sile własnych pięści... własnych albo przyjaciela.
Uświadomiwszy sobie to, Lando zamarł po raz drugi. Właściwie odkąd zaczął uważać
Vuffi Raa za przyjaciela?
- No cóż, mistrzu - odezwał się zamyślony android. - O ile dobrze zrozumiałem pańską
sytuację, musi pan odnaleźć zamek, do którego pasuje ten Klucz. Mimo to nie ma pan
najmniejszego pojęcia, czy ów zamek - który może być równie dobrze przedmiotem
materialnym, jak metaforą - w ogóle znajduje się na tej planecie. Czy mam rację?
Zrezygnowany Lando kiwnął głową. Pozwolił, żeby śmignęły obok niego trzy kierujące
się w stronę kosmoportu wehikuły, a w tym czasie opowiedział androidowi wszystko z
najdrobniejszymi szczegółami.
- Masz rację. Zrozumiałeś wszystko prawidłowo. A zatem, stary smarożłopie, udowodniłeś,
że jesteś dobrym tragarzem walizek i magnetofonem. Czy potrafisz jeszcze coś, o czym
mi nie powiedziałeś?
Przesunął się na ustawionej obok przystanku ławce w taki sposób, że siedział teraz
odwrócony plecami do małego androida. Irytowało go nie to, że Vuffi Raa nie był mu do
niczego potrzebny, ale fakt, iż automat zmusił go, aby zdał sobie sprawę z kilku własnych
błędów.
- Błagam o wybaczenie, mistrzu, ale wszystkie wymagające smarowania łożyska i
przekładnie, w które mnie wyposażono, zostały hermetycznie zamknięte i nie wymagają
żadnego...
Lando odwrócił się ku niemu tak szybko, jakby nagle coś go użądliło.
- Już dobrze, daj sobie spokój z tą techniczną dosłownością. Obaj doskonale wiemy, że
jesteś zbyt inteligentną maszyną, żeby przywiązywać do tego jakąś wagę. Chodzi mi o
to, czy masz może jakiś pomysł? Jeżeli chodzi o mnie, właśnie mi się skończyły.
Przez krótką chwilę w pojedynczym czerwonym oku Vuffi Raa migotało coś, co można
byłoby uznać za figlarne błyski.
- Tak, mistrzu, mam. Gdybym musiał odnaleźć coś starożytnego i wartościowego,
doskonale wiedziałbym, w jakim miejscu zacząć poszukiwania. Udałbym się do...
Lando zmarszczył brwi, ale w tej samej chwili rozpromienił się i zeskoczył z ławki.
- Na Wiekuistego, oczywiście! Dlaczego od razu mi tego nie powiedziałeś? Dlaczego
ja sam na to nie wpadłem? Z pewnością warto tego spróbować. Może jednak, mimo
wszystko, na coś mi się przydasz!
Stawiając długie kroki, Lando pospieszył do najbliższego baru, znajdującego się
w sąsiednim budynku, kilkanaście metrów od przystanku. Wszedł do środka, ale po
sekundzie wychylił głowę.
- Zaczekaj tam na mnie! - krzyknął i pokazał na napis, wystawiony w oknie lokalu, w
którym podawano trunki.
36
@
Lando Calrissian i Myśloharfa Sharów
ŻADNYCH BUTÓW, KOSZUL I HEŁMÓW Z WYMYŚLNYMI FILTRAMI
NIE MA AUTOMATYCZNEJ OBSŁUGI
ANDROIDOM WSTĘP WZBRONIONY
- Ależ, mistrzu! - zaprotestował mały robot, kierując te słowa w stroną poruszających się
wahadłowych drzwi lokalu. - Miałem na myśli publiczną biblioteką!
Pozbywszy się w taki sposób niepożądanego pomocnika, Lando z ulgą wkroczył do
chłodnego, chociaż niezbyt zacisznego wnętrza „Polipiramidy”, jednego z wielu lokali,
jakich nie brakowało w Teguta Lusac. Nie widział w nim niczego szczególnego, co
zachęciłoby go - albo wręcz przeciwnie - do odwiedzenia właśnie tego miejsca. Po prostu
wykorzystał fakt, że było pierwszą z brzegu pijalnią alkoholu etylowego, jaką zauważył,
spiesząc wąskim chodnikiem.
Usiadł przy stoliku.
Prawdą mówiąc, wiedział, czego szuka - i to od pierwszej chwili, kiedy opuścił mury
gabinetu gubernatora. Powinien dowiedzieć się, gdzie i kiedy zostanie zorganizowane
najbliższe zebranie Toków. Niestety, życie rzadko podsuwa to, czego się potrzebuje.
Jeżeli miał wierzyć w to, co powiedział Gepta, jedyne osoby, które mogły coś wiedzieć
na temat Sharów, były zbyt prymitywne, aby organizować jakiekolwiek zebrania albo
spotkania - czy cokolwiek innego. Nie mieszkały w wioskach, nie należały do klanów ani
nawet, o ile wiadomo, nie zakładały prawdziwych rodzin.
Tyle że od przypadku do przypadku, w nie dających się przewidzieć odstępach czasu,
łączyły się w niewielkie grupy, żeby wyć do księżyca jak dzikie zwierzęta. Co prawda,
Rafy Cztery nie okrążał żaden księżyc, ale Lando pomyślał, że takie porównanie było jak
najbardziej uzasadnione.
Młody hazardzista uświadomił sobie, że jedynymi miejscami, w których zawsze spotykał
tubylców - jeszcze zanim dowiedział się, kim albo czym są - były bary. Zazwyczaj istoty
zamiatały sale, czyściły spluwaczki i wykonywały setki innych podobnych czynności,
których wykonywaniem zajmowały się w innych systemach najmniej inteligentne androidy.
W systemie Rafy zaś barmani i klienci ich lokali mogli żywić do woli uprzedzenia, jakie
mieli względem automatów. Traktowani na poły jako niewolnicy, Tokowie wykonywali te
same czynności lepiej i o wiele taniej.
Lando rozejrzał się po sali. Wybrał stolik, ustawiony mniej więcej pośrodku sali, w równej
odległości od przeciwległej ściany i od kontuaru, ciągnącego się wzdłuż lewej, oraz rzędu
nisz, wykutych w prawej. Na ogół siadał w takim miejscu, aby móc widzieć wszystko, co
dzieje się w środku, a przy tym nie potrzebować oglądać się przez ramię. Zazwyczaj był
to jeden ze stolików, ustawionych blisko kąta sali.
Teraz jednak zależało mu na tym, żeby być widzianym.
„Polipiramida” była lokalem chętnie odwiedzanym przez ciężko pracujących robotników.
Na ścianach wisiały wyblakłe obrazy, pomiędzy którymi zawieszono zdjęcia, wykonane