─ Sztandarów?
─ Ani jednego.
─ Straty rosyjskie?
─ Około sześćdziesięciu tysięcy ludzi zapewne.
─ Jak to?! Na polu bitwy dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi?!
─ Mniej więcej, najjaśniejszy panie.
Wzrok Napoleona zdradził przerażenie wewnętrzne.
─ Dziewięćdziesiąt tysięcy ─ powtórzył.
I to on, on jest za tę liczbę odpowiedzialny przed Europą...
─ To rzeź ─ rzekł.
─ Walczono z bliska, najjaśniejszy panie.
─ Tak, walczono z bliska ─ powtórzył.
Wydobył z kieszeni od płaszcza złotą tabakierkę i wziąwszy szczyptę rozsypał prawie
wszystko na mundur, nim doniósł do nosa; potem bezmyślnie podsunął ją stojącemu naprze-
ciwko Berthierowi, który meldował.
Podniósł po chwili rękę, aby skinąć, że chce być sam, lecz wstrzymał ją wpół ruchu.
Pełna grozy myśl przeszpiliła mu mózg:
„Czy zaczynam już się przeżywać?
Jest siedem lat od zwycięstwa pod Austerlitz, rok więcej, niż określiłem czas, który jeszcze
powinienem dowodzić...
Czyż jestem już zużyty?
Czy moja epoka wojny już minęła?
Czy ta bitwa, w której szpada moja, szpada litościwa, błyskiem biorąca do niewoli dzie-
siątki tysięcy przeciwników, przemieniła się w kosę śmierci tak okropną, nie jest słowem
gniewu Fortuny, sprzyjającej dotąd? Czy geniusz, który unosił się dotąd nade mną, nie prze-
mienia się w Furię, której wściekłość schłonąć chce świat, a w potopie krwi i mnie samego
pogrążyć?”
Jakże głuche, jak straszne jest to milczenie dokoła...
Równie straszne jest milczenie żywych, jak umarłych...
123
Kilka armat, ośmiuset jeńców, ani jednego wziętego sztandaru...
To bój z żubrami o puszczę...
Armia Kutuzowa pobita, ale nie zniweczona...
Armia francuska zajęła pole walki ─ więcej nic.
Cesarz słuchał w milczeniu strasznego sprawozdania.
Dzień chylił się ku zachodowi.
Marszałkowie, generałowie i adiutanci milczeli.
To więc była ta bitwa tyle upragniona?
To była ta bitwa, którą tylekroć razy zapowiadał, którą groził Rosjanom, krzepił swoją ar-
mię wśród nędzy i trudów?
To była bitwa, której wieść pójdzie na Europę, dotrze wszędzie? To jest to walne zwycię-
stwo?
Cesarz czuł na sobie ciężar wzroku swych generałów.
Czuł, jak na potężne barki jego, na dumną, sławną jego głowę góry wyrzutów toczyli ─ bo
jeśli był chory, gdyby im dał był gwardię swoją, Kutuzow byłby jego jeńcem, armia rosyjska
by nie istniała, zwycięstwo byłoby jednym z największych zwycięstw świata, większym niż
Austerlitz, niż Frydland, niż Wagram, które decydowały o losach państw...
Spojrzał na hrabiego de Narbonne.
Także to „im Rosja większa jest, tym lepiej, tym więcej pola do zwycięstw”?
Po raz pierwszy Bonaparte spuścił przed wzrokiem człowieka wzrok, po raz pierwszy po-
chylił pod spojrzeniami ludzkimi głowę.
Żałoba Francji, triumf Anglii, zelektryzowanie Prus i Austrii, i Hiszpanii ─ i tyle siły stra-
conej o tyle mil od Francji...
Ach! Żeby co przerwało to straszne milczenie!
Lecz wojsko milczało. Jednego okrzyku, jednego „hurra!”, jednego „vive l’empereur!”,
jednego dowodu dumy, echa radości ─ nic, nic...
Ach! Chciał wstać, podnieść się z krzesła, zerwać się...
Lecz nie mógł.
Nie zdołał.
Myśli nie wypowiadane sztabu Wielkiej Armii, który go otaczał, rosły nad nim w góry ol-
brzymie, ciężar go cisnął, gniótł, miażdżył. Powinien był zniweczyć Kutuzowa. Sparaliżował
klęskę.
Wtem wpadł Murat.
Dwanaście godzin boju nie znużyło go. Wzrok jego świecił porywem, głos błyszczał
ogniem.
Była dziesiąta wieczór, lecz nie ciemno. Widział armię Kutuzowa w pośpiechu, w nieła-
dzie przechodzącą rzeczkę Moskwę.
─ Kawalerii gwardia, najjaśniejszy panie! ─ krzyknął. ─ Dopędzę, zdruzgotam!
Napoleon popatrzał nań. Jeszcze pod Smoleńskiem miałby był ochotę rzucić mu się na
szyję, uścisnąć go. Dziś bał się. Nie chciał żołnierza jednego stracić z gwardii. Chciał ich
mieć wszystkich koło siebie, nietkniętych. Coś ludzkiego błagało w nim o to. Chciał mieć
mur koło siebie, osłonę.
Odmówił.
Murat zderzył końce palców obu dłoni. Zamełło mu się jakieś słowo w ustach, którego nie
powiedział. Spojrzał na lewo i prawo na generałów, chrząknęło mu mimo woli gardło, oparł
lewą rękę na gardzie szabli, zawahał się, jakby nie wiedział, co zrobić ze swoją osobą, i uczy-
niwszy parę kroków w bok, stanął obok generałów.
─ Już po nas ─ zdawały się szeptać jego wargi.8
8 W trakcie bitwy generałLihaczew, wzięty do niewoli, powiedział do Ségura: „Ach panie generale! Co za klę-
ska! Czy sądzisz pan, że wasz cesarz pozwoli nam nadal pozostać Rosjanami?” Ségur: Pamiętniki.
124
Tymczasem Wartałowicz pracował straszliwie na polu bitwy. Rozdarta kulą działową ko-
byla Mroczkiewicza przywaliła go sobą w ataku. Zwaliło się nań dwóch ułanów, nim się spod
kobyły dobył. Potem przelatywał ponad nim wicher kawalerii. Koń kirasjera rosyjskiego za-
łamał się i runął zadem na zabitych ułanów, karkiem w dół, tak iż pysk żywy przeciw twarzy
Wartałowicza leżał. Koń chrapał strasznie. Wartałowicz przytłuczony klaczą swoją, dwoma
ludźmi i koniem, choć nie czuł kości pękniętej w sobie, nie mógł się uwolnić. Gorący, okrop-