Zaczął mu doradzać, by przyjął wiarę chrześcijańską, przekonując go, że nic innego nie wyzwoli go od niepokojących wizji. Żyd ów nie miał na to najmniejszej ochoty, jednak dał taką odpowiedź - Zrobię, co chcesz, byle tylko uwolnić się od tych dręczących mnie i nieznośnych widziadeł. - Chrześcijanin ucieszył się, namówił go, by przedstawił prośbę o chrzest i włączenie do Kościoła miejscowemu biskupowi.
Prośbę napisali i Żyd, choć niechętnie, podpisał ją. Jak tylko to uczynił, widziadła znikły i nigdy już go nie dręczyły. Ucieszył się tym bardzo i całkiem już uspokojony poczuł tak płomienną wiarę w Jezusa Chrystusa, że natychmiast udał się do biskupa, opowiedział o wszystkim i wyraził gorące pragnienie przyjęcia chrztu. Pilnie, szybko i skutecznie przestudiował dogmaty wiary chrześcijańskiej, ochrzcił się i wyjechał, by zamieszkać akurat tu; ożenił się z moją matką, dobrą chrześcijanką i wiódł zadowolony życie bogobojne. Wobec ubogich był szczodry, czego nauczył także mnie, a przed śmiercią zostawił mi nakaz bycia szczodrym i błogosławieństwo. Oto dlaczego nazywam się Jewreinow[43][44].
Ze czcią i wzruszeniem wysłuchałem tej opowieści i pomyślałem sobie: Mój Boże! Jakże miłosierny jest nasz Pan, Jezus Chrystus i jak wielka jest Jego miłość! Jakże różnymi sposobami pociąga on ku sobie grzeszników i z jaką mądrością obraca drobne przypadki ku kierowaniu sprawami wielkimi! Kto mógł przewidzieć, że swawolenie z martwymi kośćmi posłuży prawdziwemu poznaniu Jezusa Chrystusa i skieruje ku pobożnemu życiu.
Po kolacji, podziękowawszy Bogu i gospodarzowi, poszliśmy na spoczynek do naszej izdebki. Spać nam się jeszcze nie chciało i zaczęliśmy z mym towarzyszem rozmawiać. Wyjawił mi, że jest kupcem z Mohylewa, że dwa lata odbywał nowicjat w Besarabii w jednym z tamtejszych monasterów, miał jednak tylko paszport tymczasowy i teraz wraca do ojczyzny starać się w zrzeszeniu kupców o wieczyste zwolnienie, by zostać mnichem. Wychwalał przede mną tamtejsze monastery, ich regułę i zwyczaje, a także surowe życie licznych bogobojnych starców tam zamieszkujących; zapewniał, że monastery Besarabii w porównaniu z rosyjskimi, to jak niebo i ziemia. Namawiał i mnie, by ruszyć w tamte strony. W czasie naszej rozmowy przyprowadzono na nocleg jeszcze jednego. Był to jakiś podoficer, czasowo zwolniony z armii, udawał się na urlop do domu. Widzieliśmy, że był bardzo znużony drogą. Pomodliliśmy się razem i położyliśmy się spać. Przebudziwszy się rankiem, zaczęliśmy wybierać się w drogę. Właśnie mieliśmy pójść podziękować gospodarzowi, gdy usłyszeliśmy dzwon na jutrznię. Zaczęliśmy się z kupcem zastanawiać: jakże to, słysząc dzwon, pójdziemy i nie wstąpimy do Bożej cerkwi? Już lepiej wysłuchać jutrzni, pomodlić się w świątyni, zaraz będzie weselej iść. Tak postanowiliśmy i jeszcze zaprosiliśmy podoficera. Ten mówi - Cóż to za modlitwy w drodze i cóż to za korzyść dla Boga z naszego przebywania w cerkwi? Zajdziemy do domu, to się pomodlimy! Idźcie sobie, gdzie chcecie, ja nie pójdę. Przez ten czas, co wy przestoicie na jutrzni, ja przejdę już pięć wiorst, a w domu chciałbym być jak najszybciej... Kupiec odpowiedział mu na to - Uważaj, bracie, nie zgadniesz z góry, jakie są Boże zamiary!
Na tym stanęło: my poszliśmy do cerkwi, a podoficer ruszył w drogę. Wysłuchawszy jutrzni (zaraz była też liturgia) wróciliśmy do naszej izdebki i zaczęliśmy szykować się do drogi. Patrzymy, a tu gospodyni przynosi nam samowar i mówi Dokądże to? Napijcie się herbaty, zjedzcie z nami obiad, przecież was głodnych nie puścimy. Tym sposobem zostaliśmy. Nie minęło nawet pół godziny tego naszego siedzenia przy samowarze, gdy wbiega do nas podoficer, cały zdyszany.
- Przychodzę do was ze smutkiem i z radością. - Co się stało? - zapytaliśmy.