Obejrzę kamień, zresztą mam tam jeszcze interes.
- Ha! jedź z Bogiem... nie masz tu co robić. A w Warszawie zachodźże do mnie. Wrócę jednocześnie z hrabiną i z Łęckimi... Wieczorem wpadł do niego Ochocki.
- Do licha! - krzyknął - tyle miałem z panem do pogadania...Ale cóż, pan ciągle okładałeś się babami, a teraz wyjeżdżasz...
- Nie lubisz pan kobiet? - rzekł z uśmiechem Wokulski. - Może masz rację ...
- Nie to, żebym nie lubił. Ale od czasu, jak przekonałem się, że wielkie damy nie różnią się od pokojówek, wolę pokojówki.
Te baby - prawił - to wszystko gęsi nie wyłączając najmądrzejszych. Wczoraj na przykład pół godziny tłomaczyłem Wąsowskiej, na co przyda się kierowanie balonami. Mówiłem o zniknięciu granic, o braterstwie ludów, o olbrzymich postępach cywilizacji... Ona patrzyła mi w oczy tak, iż głowę oddałbym, że mnie rozumie. A kiedy skończyłem, zapytała:
- Panie Ochocki, czemu się pan nie żeni?... - Słyszałeś pan!... Naturalnie, przez drugie pół godziny wykładałem jej, że ani myślę się żenić, że nie ożeniłbym się ani z panną Felicją, ani z panną Izabelą, ani nawet z nią. Diabli mi po żonie, która by się szastała po moich laboratoriach w sukni z długim ogonem, wyciągałaby mnie na spacery, wizyty, teatry... Dalibóg, nie znam ani jednej kobiety, w której ciągłym towarzystwie nie zgłupiałbym w pół roku.
Umilkł i chciał odchodzić.
- Słówko - rzekł Wokulski. - Kiedy pan wróci do Warszawy, niech pan do mnie wstąpi. Może
zakomunikuję panu wiadomość o wynalazku, który wprawdzie zabierze połowę życia, ale... przypadnie panu do gustu.
- Balony?... - spytał Ochocki z pałającym wzrokiem.
Coś lepszego. Dobranoc. Na drugi dzień około południa Wokulski pożegnał dom prezesowej. W parę godzin później był w Zasławiu. Odwiedził proboszcza i kazał Węgiełkowi zabierać się w drogę do Warszawy. Załatwiwszy to poszedł do ruin zamkowych. Na kamieniu już był wyryty czterowiersz.
Wokulski przeczytał go kilka razy i zatrzymał wzrok na słowach:
" Zawsze i wszędzie będę ja przy tobie..."
"A jeżeli nie?..." - szepnął.
Na myśl o tym opanowała go rozpacz. W tej chwili miał jedno tylko pragnienie: ażeby ziemia rozstąpiła się pod nim i pochłonęła go razem z tymi ruinami, z tym kamieniem i z tym napisem...
Gdy wrócił do miasteczka, konie już były nakarmione; przy powozie stał Węgiełek z zieloną skrzynką.
- A czy wiesz, kiedy tu wrócisz? - zapytał go Wokulski.
- Kiedy Bóg da, panie - odparł Węgiełek.
- Siadaj.
Sam rzucił się na poduszki powozu i ruszyli. Z daleka stara kobieta przeżegnała ich na drogę. Węgiełek spostrzegł ją i zdjął czapkę.
- Niech mama będzie zdrowa!... - zawołał z kozła.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY: PAMIĘTNIK STAREGO SUBIEKTA
"Mamy tedy rok 1879.
Gdybym był przesądny, a nade wszystko gdybym nie rozumiał, że po najgorszych czasach nadchodzą dobre, lękałbym się tego roku 1879. Bo jeżeli jego poprzednik zakończył się źle, to już on zaczął się jeszcze gorzej.
Anglia, na przykład, w końcu roku zeszłego wdeptała w wojnę z Afganistanem i w grudniu było nawet z nimi źle. Austria miała dużo kłopotów w Bośni, a w Macedonii wybuchło powstanie. W październiku i listopadzie były zamachy na króla Alfonsa hiszpańskiego i króla Humberta włoskiego. Obaj wyszli cało.
Również w październiku umarł hr. Józef Zamoyski, wielki przyjaciel Wokulskiego. Myślę nawet, że jego śmierć w niejednej sprawie pokrzyżowała plany Stachowi.
Rok 1879 dopiero się zaczął, ale niechaj go kaczki zdepczą !... Anglicy, jeszcze nie wygrzebawszy się z Afganistanu, już mają wojnę w Afryce, gdzieś na Przylądku Dobrej Nadziei, z jakimiś Zulusami. Tu zaś, w Europie, ani mniej ani więcej, tylko - wybuchła dżuma w okolicach Astrachania i lada dzień może do nas zajrzeć.