Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

” Dzięki temu postanowieniu Ketling częściej teraz przestawał z Krzysią i dłużej z nią przebywał niż we własnym domu. Zresztą całe towarzystwo chodziło ciągle razem. Zagłoba podawał zwykle ramię samej stolnikowej, Ketling Krzysi, a Basia, jako najmłodsza, biegła luzem, to zapędzając się nadto naprzód, to zatrzymując się przed bazarami dla. pogapienia się na towary i różne zamorskie dziwa, których nigdy dotąd nie widziała.
Krzysia oswoiła się z wolna z Ketlingiem i gdy teraz wspierała się na jego ramieniu, gdy słuchała jego rozmowy lub patrzyła w jego szlachetną twarz, serce nie tłukło się już z dawnym niepokojem w jej piersi, nie odchodziła od niej przytomność, nie ogarniała jej konfuzja, ale niezmierna i upajająca słodycz. Byli ciągle ze sobą: klękali obok siebie w kościołach, głosy ich mieszały się w modlitwie i śpiewach pobożnych.
Ketling znał dobrze stan swego serca; Krzysia bądź z braku odwagi, bądź dlatego, że sama siebie chciała oszukać, nie powiedziała sobie: „kocham go” – ale pokochali się bardzo mocno. Że zaś obok tego zawiązała się między nimi wielka przyjaźń, że poza miłością jeszcze się lubili niezmiernie, a o samej miłości nic dotąd sobie nie rzekli, przeto czas im schodził jak sen i pogoda była nad nimi.
Wkrótce miały ją dla Krzysi przesłonić chmury wyrzutów, ale obecnie była pora spoczynku. Właśnie przez zbliżenie się do Ketlinga, przez oswojenie się z nim, przez ową przyjaźń, jaka razem z miłością między nimi zakwitła, skończyły się Krzysine niepokoje, wrażenia nie były tak gwałtowne, uciszyły się rozterki krwi i wyobraźni. Oto byli siebie blisko, było im przy sobie dobrze i Krzysia, oddawszy się całą duszą tej wdzięcznej obecności, nie chciała myśleć o tym, że ona skończy się kiedykolwiek i że do rozproszenia ułudy potrzeba tylko jednego słowa Ketlinga: „Kocham!”
Słowo to zostało wkrótce wymówione. Raz, gdy stolnikowa z Basią były u chorej krewnej, namówił Ketling Krzysię i pana Zagłobę do zwiedzenia zamku królewskiego, którego Krzysia nie znała dotąd, a o którego osobliwościach dziwy opowiadano w całym kraju. Udali się więc we troje. Hojność Ketlingowa otworzyła im wszystkie wejścia i Krzysię witały tak uni-
żone ukłony odźwiernych, jak gdyby była królową i do własnej wstępowała rezydencji. Ketling, znający doskonale zamek, oprowadzał ją po wspaniałych salach i komnatach. Oglądali teatrum, łaźnie królewskie; zatrzymywali się przed obrazami przedstawiającymi bitwy i zwycięstwa Zygmunta i Władysława, odniesione nad wschodnią dziczą; przeszli na tarasy, z któ-
rych wzrok ogarniał niezmierną przestrzeń kraju. Krzysia nie mogła wyjść z podziwu, on zaś tłumaczył jej każdą rzecz i przedstawiał, a od czasu do czasu milknął i spoglądając w jej ciemno—niebieskie oczy zdawał się mówić wzrokiem: „Co znaczą te wszystkie cuda wobec ciebie, cudzie! Co znaczą te skarby wobec ciebie, skarbie!”
Panna zaś rozumiała tę cichą mowę. Za czym wwiódł ją do jednej z komnat królewskich i stanąwszy przed ukrytymi drzwiami w ścianie, rzekł:
– Tędy aż do katedry dojść można. Jest tu długi korytarz, który się kończy ganeczkiem niedaleko wielkiego ołtarza. Z onego ganeczku królestwo mszy zwykle słuchają.
74
– Znam dobrze tę drogę – odpowiedział Zagłoba – bo żem to był z Janem Kazimierzem konfident i Maria Ludowika pasjami mnie kochała, więc często mnie oboje na mszę ze sobą zapraszali, a to żeby się moją kompanią cieszyć i pobożnością budować.
– Chcesz waćpanna wstąpić? – pytał Ketling dając znak odźwiernemu, by drzwi otworzył.
– Wejdźmy – rzekła Krzysia.
– Idźcie sami – ozwał się pan Zagłoba – młodziście i macie dobre nogi, a jam się już dosyć nadreptał. Idźcie, idźcie, ja tu z odźwiernym zostanę. Choćbyście też i po parę pacierzy zmó-
wili, nie będę gniewny na mitręgę, bo sobie przez ten czas wypocznę.
Więc weszli.
On wziął jej rękę i prowadził długim korytarzem. Ręki tej nie przyciskał do serca; szedł
spokojny i skupiony. Boczne okienka rozświecały raz wraz ich postaci, po czym znowu po-grążali się w mroku. Jej nieco serce bilo, bo oto pozostali pierwszy raz sam na sam, ale jego spokój i słodycz uspokajały i ją także. Weszli na koniec na ganeczek, umieszczony w prawej ścianie kościelnej, już za stallami, nie opodal wielkiego ołtarza.