Historia wymaga pasterzy, nie rzeźników.

Sto razy dowiódł swojej wartości. Był teraz sednem jej życia. Najpierw jednak musiała zrzucić z siebie
ciężar przeszłości - gdy zamykała oczy, wciąż jeszcze widziała złowieszczą głowę w czarnej skórzanej masce i
zimne oczy w wyciętych szparach. Van Ritters, pan Huis Brabant, w dalszym ciągu był przy niej.
Jim spojrzał na Louisę, a ona odwróciła wzrok, bojąc się, że ujrzałby w jej oczach czarne myśli.
- Patrz! - zawołała, wskazując na drugi brzeg rzeki. - Tam jest całe pole dzikich stokrotek.
Jim osłonił oczy przed słońcem i spojrzał w stronę, którą wskazała wyciągniętą ręką.
- Wątpię, czy to są kwiaty. - Potrząsnął głową. - Za bardzo się świecą. Wydaje mi się, że to pokład kamienia
kredowego albo białego kwarcu.
- Jestem pewna, że to stokrotki, takie jak nad rzeką Gariep - odparła Louisą, popędzając Śmigłą. - Przejdźmy
na drugą stronę i zobaczmy. Chciałabym je narysować.-Już zjeżdżała ze wzgórza, nie zostawiając Jimowi
wyboru, choć kwiaty mało go interesowały.
Dobrze wydeptana zwierzęca ścieżka poprowadziła ich przez zagajnik dzikich wierzb do płytkiego brodu.
Przejechali z pluskiem przez wodę, sięgającą koniom do brzucha, i wyszli na stromy brzeg po drugiej stronie.
Tajemnicze białe pole nie było daleko; popędzili ku niemu na wyścigi.
Louisą prowadziła o kilka długości, lecz nagle wstrzymała konia, a śmiech zamarł jej na ustach. Patrzyła
przed siebie, oniemiała z przerażenia. Jim zsiadł i ruszył powoli przed siebie, prowadząc wolno Werbla. Ziemia
pod jego stopami była gęsto usłana ludzkimi kośćmi. Schylił się i podniósł czaszkę.
- Dziecko - rzekł, obracając ją w dłoniach. - Strzaskano mu głowę.
- Co tu się stało, Jim?
- To była masakra - odparł. - Nie tak dawno temu, bo ptaki obrały szkielety do czysta, lecz nie pożarły ich
hieny.
- Jak to się stało? - W oczach Louisy błyszczały łzy. Pokazał jej z bliska czaszkę dziecka.
- Odcisk maczugi. Jeden cios w tył głowy. W taki sposób Nguni pozbywają się swoich wrogów.
- Dzieci też?
- Mówi się, że zabijają dla rozrywki i chwały.
- Ilu ludzi tu zginęło? - Louisą odwróciła głowę od małej czaszki i spojrzała na stosy szkieletów, podobne do
śnieżnych zasp. - Ilu?
- Nigdy się tego nie dowiemy, ale wydaje mi się, że całe plemię - odparł Jim, odkładając czaszkę w to samo
miejsce, w którym ją znalazł.
- Nic dziwnego, że w czasie takiej długiej podróży nie znaleźliśmy ani jednego żywego człowieka -
wyszeptała. - Te potwory zgładziły wszystkich i spustoszyły ziemię.
Jim sprowadził Bakkata, a ten potwierdził jego przypuszczenia. Wśród kości znalazł coś, co dawało szerszy
obraz rzezi: złamaną głowicę i drzewce bojowej maczugi, którą nazwał kerrie. Broń została zręcznie wycięta z
krzewu, którego bulwiasty korzeń tworzył naturalną głowicę zabójczej broni. Maczuga musiała pęknąć w dłoni
wojownika, który jej używał. Bakkat znalazł też garść koralików rozsypanych w trawie. Kiedyś mogły być
częścią naszyjnika. Miały cylindryczny kształt i były czerwono-białe.
Jim znał je dobrze: podobne koraliki wiózł w swoich wozach. Pokazał je Louisie.
- Takie koraliki są powszechnie używaną walutą w Afryce od stu lat, a może i dłużej. Prawdopodobnie na
początku Portugalczycy zaczęli je sprzedawać północnym plemionom.
Bakkat obracał w dłoni koralik.
- Nguni bardzo je sobie cenią. Jeden z wojowników nosił pewnie naszyjnik, który zdarła mu palcami
umierająca ofiara.
- Kim były ofiary? - spytała Louisa, rozłożonymi rękoma * pokazując zalegającą na ziemi warstwę kości.
Bakkat wzruszył ramionami.
- Tutaj ludzie przychodzą znikąd i odchodzą, nie zostawiając śladów. - Schował koraliki do mieszka przy
pasie, zrobionego z moszny bawołu. - Wszyscy oprócz mojego plemienia. My zostawiamy rysunki na skałach,
żeby duchy nas zapamiętały.
- Chciałabym wiedzieć, kim byli ci ludzie - ciągnęła Louisa. - To tragiczne, jeśli się pomyśli o zabitych tutaj
dzieciach, których nikt nie opłakiwał ani nie pochował.
Nie musiała długo czekać, by otrzymać odpowiedź na swoje pytanie.
Nazajutrz, gdy wozy toczyły się na pomoc, zobaczyli w oddali stada antylop, rozdzielające się niczym fala
rozbijająca się o dziób oceanicznego statku. Jim wiedział, że tak właśnie zwierzęta reagują na pojawienie się
ludzi. Nie mógł natomiast wiedzieć, co to za ludzie, więc kazał Smallboyowi utworzyć z wozów obronny krąg i
wydać każdemu po muszkiecie. Potem razem z Louisa, Bakkatem i Zamą wyjechali na rekonesans.
Trawiasta równina falowała jak morze; gdy dotarli do następnego wzniesienia, mimowolnie zatrzymali konie
i w milczeniu patrzyli na dziwny widok, który się przed nimi roztaczał.
W oddali po równinie posuwała się z wysiłkiem kolumna ludzi, tak żałośnie wolno, że spod ich stóp prawie
nie unosił się kurz. Nie mieli zwierząt hodowlanych; przez lunetę Jim zobaczył, że cały nędzny dobytek -
składający się z glinianych garnków, tykw i tobołków - niosą na głowach. Nie wyglądali groźnie, więc
postanowił wyjechać im na spotkanie. Z bliska dostrzegł więcej szczegółów.
Grupa składała się niemal całkowicie z kobiet i dzieci. Maluchy były niesione w skórzanych workach
zarzuconych na plecy lub na biodra matek. Wszyscy byli mizerni i wychudzeni, ich nogi wyglądały jak suche
patyki. Wlekli się ostatkiem sił, wyczerpani. Jedna z kobiet osunęła się na ziemię. Tobołek i dwoje maleńkich